Właśnie nadeszła pora uciążliwej, wszechobecnej ciemności. A to oznacza, że stragany uginają się pod ciężarem pięknych, dorodnych dyń.
Zaczęło się zupełnie niewinnie. Jak zwykle od lekkiego drapania na styku podniebienia i gardła. Wiedziałem, że nadchodzi. Jasny gwint! A już myślałem, że w tym roku mnie ominie. Największa zmora ludzkości po komunizmie, anyżkowych cukierkach i jednorazowych torebkach foliowych. Katar!
Ten przebrzydły zwyrodnialec potrafi złamać każdego i niezależnie od tego, ile czasu poświęcicie na pozbycie się go, odejdzie wtedy, kiedy zechce. Wiedząc o tym, postanowiłem zupełnie nie zwracać na niego uwagi. Zanim podrażnione śluzem gardło zaczęło mnie piec, jakbym miał tam włączoną farelkę, i zanim pierwsze kichnięcie oberwało mi uszy, poszedłem sobie na rockowy koncert mojego ukochanego New Model Army. Czułem się wybornie. I bawiłem się świetnie. Pomyślałem sobie nawet, że spocenie się pod sceną oraz wiadro zimnego piwa opatentuję jako najlepszy sposób na pozbycie się kataru.
Domyślacie się z pewnością, że z patentu nic nie wyszło. Następnego dnia już sobie dziarsko chrypiałem, a siła moich kichnięć rolowała dywany. (…)