Ludzie wokół robią rachunki sumienia i planują. Zaglądają w zeszłoroczny kalendarz i analizują swoje błędy, by w nowym roku ich nie powtórzyć. Przyznaję, że też to robiłem przez lata. Ale tym razem zdecydowałem się na coś innego. Zacząłem szukać chwil, kiedy zupełnie poza moją kontrolą Ktoś przestawiał moje życiowe zwrotnice. I – o rety! – uzbierało się tego, jak mówi moja małżonka, po kokardę.
Skąd pomysł na takie poszukiwania? Narodził się on w Boże Narodzenie, kiedy w modlitwie wiernych padły słowa o rozeznawaniu niewidocznego działania Boga w naszym życiu. Od razu pomyślałem o Świętej Rodzinie i zacząłem przyglądać się okolicznościom związanym z przyjściem na świat Jezusa. Tak, tam wszystko działo się inaczej, niż planowano. Syn Boży narodził się w Betlejem zamiast w Nazarecie, w stajni zamiast w cieple gospody. Okoliczności nieplanowane przez Józefa i Maryję, ale zaplanowane przez Boga.
Do góry nogami, ale z Bogiem
U nich tego niewidocznego działania Boga było co niemiara. Spójrzmy sami. Najpierw jak grom z jasnego nieba spada na nich wiadomość o rozkazie wydanym przez cezara, który, sam o tym nie wiedząc, był narzędziem Boskiej Opatrzności. W ich domu już trwają przygotowania do narodzin Jezusa. Wszystko jest zaplanowane, będzie gotowe na czas. A tu nagle dekret imperatora zmienia wszystko. Teraz trzeba pozostawić gotową kołyskę i wszystko inne, co jest już przygotowane dla Dzieciątka. Trzeba ruszyć do Betlejem…
Niewidoczne działanie Boga wywraca wszystko do góry nogami. Przecież nie pora na taką wyprawę. Niebawem narodzi się Boski Syn. Jak ma się to stać? Poza domem? Może nawet jeszcze w drodze? Co takiego zaplanował Bóg?
Józef wędruje do swego rodowego miasta, przekonany, że to jakiś Boży plan. Wierzy, że Pan go nie zostawi, że wszystko będzie dobrze. Jednak nic nie wygląda dobrze. Cały świat odwraca się do nich plecami, wszyscy zatrzaskują przed nimi drzwi. Wtedy przypadkowo (czy w Boskich planach są przypadki?) słyszy o stajni za miastem…
Ale znalazł miejsce! Czy – myślę – na pewno on? Dopiero wtedy, gdy wszystkie życiowe zwrotnice zostały już przełożone, Józef czuje, że tę stajenkę otacza nadprzyrodzoność. Jest ciepły oddech aniołów, jest muzyka niebios, jest zachwyt i adoracja niewidzialnych bytów. Spełniła się wola Boża: narodził się Jego Syn. Właśnie tak, właśnie tu. Licha stajnia stała się osią całego nieskończonego wszechświata.
U nas jest tak samo!
Tak sobie dumałem w okresie okołoświątecznym i pomyślałem, że na każdym z nas skupione jest oko Opatrzności i że Bóg każdego z nas prowadzi. Czasem przestawia zwrotnicę decydującą o życiu i śmierci, czasem chodzi o drobiazg. Ja zaś mam w tym wszystkim dostrzec Jego czujną przy mnie obecność.
Jak każdy z Was, tak i ja mógłbym opowiedzieć dziesiątki swoich historii z Bogiem ukrytym za kulisami zbiegów okoliczności. Dziś chciałbym podzielić się dwoma zupełnie różnymi historiami. Jedna jest jak ciężka kula ołowiu, druga – lekka jak ptasie piórko. Obie wiążą się z rokiem spędzonym przed wielu laty w Niemczech.
Z-nikąd-ferrari
Pierwsza ukryta Boża ingerencja miała miejsce na budowanej wówczas autostradzie na odcinku Monachium–Landsberg am Lech. Kiedy jechałem do stolicy Bawarii, jedyna czynna nitka drogi była niemal pusta. Pamiętam, że przede mną toczyła się wolno wielka mleczarka i że na przeciwległym pasie zbliżała się w moją stronę samotna ciężarówka z przyczepą wioząca długie bale drewna. Była wystarczająco daleko, bym mógł spokojnie wyprzedzić jadące przede mną „mleko”. Jeszcze rzut w lewe boczne lusterko. Zawahałem się… Zobaczyłem w nim ciemną kropkę, która rosła w oczach. Oczywiście, że ją przepuściłem.
Autostrady w Niemczech (jeszcze Zachodnich) nie miały limitów prędkości i czarne Ferrari, które mignęło mi za lewą szybą zwykłego „auta dla ludu”, z pewnością miało na liczniku grubo ponad dwieście. Minęło mnie, jadącego 140 km/h, jakbym toczył się na pierwszym biegu.
W tym momencie coś się zaczęło dziać… „Testarossa” (tak się nazywa ten potwór) przemknęła obok mnie, mgnienie oka później furknęła obok mleczarki, już w tej samej chwili zaryczała obok ciężarówki z drewnem i znowu była małym czarnym punktem, który malał. Wychyliłem się się na lewy pas, by wyprzedzić bawarskie mleko. Moim oczom ukazał się wóz, któremu zaczyna się zarzucać przyczepa i który po chwili sunie bokiem w naszą stronę. Naczepa i przyczepa przewracają się i lecą ku nam lekko, skacząc i tańcząc, kilkumetrowe drewniane pociski.
Mleczarnia stanęła, ja z piskiem hamując, wjechałem niemal pod jej podwozie. To auto miało zdumiewająco wysokie koła! Drewniane pnie fruwały wokół, odbijając się od asfaltu, uderzając w opony mojego obrońcy, przelatując obok mnie, czasem na wysokości kilku metrów.
Gdyby nie z-nikąd-ferrari, nie pisałbym dziś tego tekstu. Nie miałbym szans na przeżycie bombardującego mnie lasu.
Wtedy Bóg mnie ocalił swym „jednym na milion milionów przypadkiem”. Po co? Dowiem się tego w Dniu Sądu. Choć może trochę się domyślam?
Wielki kufel piwa i mucha
Są i opatrznościowe maluchy, aż śmieszne. Jak ten z odpustu św. Jadwigi w Andechs, też w Bawarii. Po uroczystej mszy wszyscy udali się do przyklasztornego piwnego ogródka, a mnie, jako że byłem razem z księdzem, który przywiózł pielgrzymkę, wręczono bilet, który przy bufecie zamieniono na dwulitrowy kufel piwa. Owszem, pół litra wypiję bez uszczerbku na przytomności, ale nigdy nie próbowałem więcej. Gdy więc siedziałem przy stoliku, a z kufli ubywał wszystkim perlisty płyn, ja zostawałem coraz bardziej w tyle mimo zachęt towarzyszy. Wiedziałem, że nie mogę wypić do dna, bo będą musieli mnie stamtąd wynosić, a potem będą gadać wiecie co, coś o Polakach…
Pamiętam, jak prosiłem Boga o cud. Bo co innego mogło mi pozwolić odstawić kufel i jednocześnie nikogo nie obrazić? I wtedy stał się cud! Tak, byłem świadkiem cudu, prawdziwej nadprzyrodzonej interwencji! Jakiej? Nie śmiejcie się tylko… Do mojego piwa wpadła mucha! To była skuteczna interwencja z nieba. Wszyscy uznali, że piwa z muchą się nie pije. Byłem uratowany!
Może to dość głupawa historia, ale dla mnie jest ona jak archetyp – znak, że Bóg nigdy nie spuszcza ze mnie swego oka, że zawsze i wszędzie troszczy się o mnie. I jeszcze – że chce, by życie było ciekawe i kolorowe, by nie wszystko brać w nim na poważnie. Przecież On sam mnie tego uczy! Wciąż zaskakuje mnie swoją Boską wyobraźnią i poczuciem humoru.
Bóg to „Emmanuel”
Spoglądam na rozpoczynający się nowy czas i zapisuję sobie noworoczne postanowienie. Jakie? Chciałbym nauczyć się dostrzegać obecność Boga. To umiejętność, której potrzebuję. Gdy będę wiedział, że Bóg nade mną czuwa, będę czuł się bezpieczny. I spokojny. I odważny.
Niech nauczę się Go czuć przy sobie wtedy, gdy – podobnie jak przy narodzinach Jezusa – nic nie będzie wyglądało dobrze, gdy cały świat odwróci się do mnie plecami, gdy wszyscy zatrzasną przede mną drzwi. Pewnie wtedy przez „przypadek” usłyszę o czymś takim jak stajnia za miastem…
Mogę być spokojny. Wszystko potoczy się inaczej, niż planowałem, ale za to po Bożemu!
Wincenty Łaszewski
„Pielgrzym” [21-28 stycznia 2024 R. XXXV Nr 2 (891)], str. 26-27
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.