Było tuż przed południem 21 października 1805 roku, gdy na bezanie flagowego okrętu admirała Horacego Nelsona załopotała ostatnia flaga sygnałowa.
To był ten najsłynniejszy sygnał – Anglia oczekuje, że każdy człowiek spełni swój obowiązek. Obserwujący flagi kodu przez lunetę dowódca 2 Eskadry admirał Coolingwood warknął: – Czego, u licha, ten Nelson chce? Wszyscy wiemy, co robić!
Zaraz potem dwie kolumny brytyjskich okrętów skierowały się w stronę francusko-hiszpańskiej eskadry admirała Pierre’a Charles’a de Villeneuve manewrującej u przylądka Trafalgar w Hiszpanii. Wśród huku i dymu dział, trzasków pękających kadłubów, wybuchów i wykrzykiwanych rozkazów drewniane pokłady dumnych liniowców spłynęły krwią. Anglicy oczywiście wygrali. Byli lepiej przygotowani, lepiej wyszkoleni, a wysokie morale marynarzy skutecznie napędzało prawo pryzowe. Flota admirała Nelsona zatopiła jeden nieprzyjacielski okręt, 17 zdobyła, a jej straty w zabitych były pięciokrotnie mniejsze.
Tyle że to piękne zwycięstwo było… kompletnie bez znaczenia. Jego cesarska mość Napoleon Bonaparte już wcześniej odłożył plany inwazji na Wyspy Brytyjskie i flota nie była mu na razie potrzebna. W dodatku dzień wcześniej, 20 października, Korsykanin zajął austriackie Ulm, biorąc 30 tys. jeńców, a 2 grudnia spuścił tak tęgie lanie Rosjanom i Austriakom pod Austerlitz, że do dzisiaj jest ono określane jako arcydzieło sztuki wojennej.
Z 17 zdobytych przez Brytyjczyków pryzów na redę do Gibraltaru dotarły cztery. Dwa Francuzi zaraz odbili, a dwa ostatnie zatopiono. No i Królewska Marynarka straciła swojego dowódcę. Horacy Nelson, stojący na rufie flagowego HMS „Victory” w mundurze z dystynkcjami i medalami, został po godzinie bitwy trafiony przez francuskiego snajpera. Ugodzony w kręgosłup, umierał pod pokładem przez 3 godziny. Ciało admirała marynarze włożyli do beczki i zalali brandy. Była to jedyna –smutna – pamiątka po bitwie, jaką przywieźli do Londynu.
Horacy Nelson był ponoć smakoszem. Zdawał też sobie sprawę z odpowiedniej diety na morzu, stąd zakazał wrzucania cebuli do zup i wcinał ją na surowo. Dbał również o zapas cytryn. Jak ważne są cebule i cytryny przekonał się na własnej skórze, bo przez szkorbut stracił większość zębów. Podobno jego ulubioną potrawą były zrazy po nelsońsku, przygotowane przez osobistego kucharza na cześć admirała. Nelson miał mieć słabość do sycących posiłków, bo godzinami siedział nad mapami. Złośliwcy twierdzą jednak, że danie nie ma z nim nic wspólnego i że duszona wołowina była znana na długo przed Nelsonem, a jego ostatnie słowa były skierowane do dowódcy HMS „Victory” i brzmiały: „Pocałuj mnie, Hardy”. Złośliwcy, no! Ciekawe jest także to, że w anglosaskich książkach „steak à la Nelson” przedstawiany jest jako… polska potrawa!
30 dag suszonych grzybów moczę przez 2 godziny, potem gotuję i kroję w paski. Wywar zostawiam. Kawałek polędwicy wołowej, około 0,5 kg, kroję w plastry, lekko rozbijam, obsypuję pieprzem i smażę na sklarowanym maśle. Ziemniaki, taką samą ilość jak mięsa, gotuję w mundurkach 10 minut, studzę, obieram i kroję w plasterki. 2 cebule pokrojone w piórka krótko smażę, aby się zeszkliły. Do żaroodpornego naczynia wlewam tłuszcz ze smażenia i układam warstwę ziemniaków, cebuli oraz mięsa, doprawiając solą. Całość zalewam wywarem z paskami grzybów. Dolewam trochę śmietany i dwa kieliszki madery. Przykrywam i duszę w 200 stopniach przez około pół godziny. A potem zostaje już tylko unieść kielich, wznieść toast: „To the Navy!”, i pałaszować tę pyszną potrawę.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” 2017, nr 11 (717), s. 37