Mam wrażenie, jakby czas pędził wyjątkowo szybko, warto więc szczególnie cenić każdą daną nam chwilę życia, świętować każdy poranek – jako szansę na czynienie dobra – i każdy wieczór – ciesząc się dobrze przeżytym dniem.
Z żalem rozstajemy się z pięknie przystrojonymi choinkami. Chowamy do pudeł figurki, które przenosiły nas do groty pod Betlejem – tej, która dwa tysiące lat temu stała się najważniejszym miejscem na świecie. Wszystko, co kojarzy się z Bogiem – Dzieciątkiem – napełniało nas szczególną tkliwością. Tłumnie braliśmy udział w Orszaku Trzech Króli, przekazując dzieciom radosną prawdę o przyjściu na świat Zbawiciela. Śpiewaliśmy kolędy, rozdawaliśmy bliskim i znajomym piernikowe serca. Jednak nadszedł czas, kiedy trzeba ruszyć dalej. Myślę, że trzej królowie, którzy spędzili cudowne chwile w obecności Bożego Dziecka, Maryi i Józefa również odsuwali termin swojego powrotu. Jednak musieli wyruszyć i już na początku drogi dopadła ich zła wieść. Herod, który tak szczodrze ich przyjmował, kiedy szli za betlejemską gwiazdą – teraz czyha na ich życie.
Kolejny nowy rok i kolejny styczeń na drodze naszego życia – to czas powrotu do obowiązków, podejmowania decyzji i szukania rozwiązań piętrzących się problemów. Karnawał – wyjątkowo w tym roku krótki – pozwala jeszcze na chwilę wytchnienia, ale walentynki 14 lutego to już Środa Popielcowa. Mam wrażenie, jakby czas pędził wyjątkowo szybko, warto więc szczególnie cenić każdą daną nam chwilę życia, świętować każdy poranek – jako szansę na czynienie dobra – i każdy wieczór – ciesząc się dobrze przeżytym dniem. Powtarzam to chętnie sobie i innym.
Jednak nie zawsze jest łatwo. Są ciemne poranki, które zawsze odbierają nadzieję na dobry dzień. Taki właśnie mi się przytrafił w czwartek, 25 stycznia. Obudziły mnie „czarne myśli”, wstałam niechętnie, pełna nieokreślonych obaw. Postanowiłam pojechać na poranną mszę do mojego parafialnego kościoła św. Jana Chrzciciela, ale w drodze towarzyszyły mi ponure myśli: po co jadę? Posiedzę pół godziny, a później wszystko będę robić „biegiem”. Komu ja tam jestem potrzebna? Później godziny przy komputerze i niepewne nowe projekty, zmagania z niekończącymi się rachunkami, nieżyczliwi ludzie – negatywne wizje mnożyły się w mojej głowie. Tak podjechałam pod kościół i – spóźniona – weszłam. Kazania nie pamiętam, było krótkie, po błogosławieństwie, nieco podniesiona na duchu, chciałam wyjść, kiedy ze zdumieniem zobaczyłam księdza, jeszcze w ornacie, który pędził w moją stronę. – Niech Pani nie wychodzi, tylko na chwilę przyjdzie do plebanii, mam prezent – usłyszałam. Poznałam ks. Krzysztofa kilka dni temu, kiedy przyszedł „po kolędzie” do mojego domu. Zagadaliśmy się – po godzinie wyszedł, trzymając pod pachą moją książkę o cudzie Jana Pawła II na Kostaryce.
Zaskoczona poszłam na plebanię. Ksiądz już czekał. – Jeden rozdział w pani książce ma tytuł „Pura Vida”, czyli samo życie – powiedział, a ja mam przyjaciół, którzy wiele lat mieszkali na Kostaryce, a teraz tu, niedaleko, robią lody pod tą właśnie nazwą. I ja mam dla Pani ich lody, po prostu. Proszę za mną, do kuchni – zarządził.
Zaskoczona, za chwilę wychodziłam z księżowskiego domu z dwoma pudłami truskawkowych lodów, zaopatrzona też w ogromną ilość dobrych słów. I muszę powiedzieć, że zupełnie przestałam się obawiać kolejnych godzin i wyzwań.
Jedna z legend związanych z kończącym czas Bożego Narodzenia świętem Matki Boskiej Gromnicznej opowiada o Maryi, która idąc przez leśną głuszę z zapaloną świecą, ochraniała podróżujących przed hordą wygłodniałych wilków. Dziś żyjemy w świecie pełnym chaosu i zamieszania, gdzie również nie brakuje wilków czyhających na nasze dobro.
Nie chowajmy więc do szafy poświęconej 2 lutego w kościele świecy, lecz postawmy ją na stole i zapalajmy jak najczęściej. Przypomni nam o Jezusie, który jest Światłem świata, i jego Matce, chroniącej dobro w naszym życiu.
Elżbieta Ruman
„Pielgrzym” 2018, nr 3 (736), s. 4