16 października 2009 r. zmarł pierwszy metropolita szczecińsko-kamieński abp Marian Przykucki. W latach 1981-1992 sprawował On posługę biskupią w Pelplinie. W tym czasie sekretarzem ks. bpa Przykuckiego był ks. Wojciech Kasyna. Poniżej publikujemy jego tekst wspomnieniowy.
Był późny wieczór 18 lutego 1950 roku. Jeszcze brzmiały w uszach słowa wieczornej modlitwy, ale upragniony sen nie przychodził. Poduszka jakby twardsza niż zwykle i ciągle to samo pytanie: czy to możliwe, że już jutro …? Przecież wszystko było jeszcze wczoraj: droga do szkoły, kościół w Skokach, wesoła gromadka siedmiorga rodzeństwa, gimnazjum Marii Magdaleny, radość przyjaźni i noc okupacji, więzienie, matura.O czym wiedział poeta ks. Jan Twardowski pisząc:
właśnie wtedy wybrał ciebie ktoś
większy niż ty sam
kto stworzył świat tak dobry
że niedoskonały
i ciebie tak niedoskonałego że dobrego.
Świt 19 lutego 1950 roku nadszedł prędko. Było mroźno i ciemno, gdy uśpionym Poznaniem szedł diakon Marian Przykucki w towarzystwie 13 kolegów do fary.
Godzina szósta. Potężne Veni Creator i skromna postać arcybiskupa Walentego Dymka. Rozdygotane serce, zimno posadzki kościelnej i ciepłe dłonie pasterza obejmujące te młode dłonie, wcale nie ciepłe a wręcz przemarznięte. Cisza, a w niej pełne miłości i troski pytanie: Czy przyrzekasz mnie i moim następcom cześć i posłuszeństwo?
Przyrzekam…
Następny dzień to już Skoki. Jeszcze tylko błogosławieństwo rodziców i… zupełnie jak w wierszu Leopolda Staffa:
Nie widzą Ciebie moje oczy,
nie słyszą Ciebie moje uszy;
A jesteś światłem mej pomroczy,
A jesteś śpiewem mojej duszy!
Chodzież, Wolsztyn, parafia św. Michała w Poznaniu – pierwsze doświadczenia, radości i zmagania…
W czwartym roku kapłaństwa usłyszał pytanie: czy chce ksiądz zostać moim kapelanem? Nie wymagam odpowiedzi natychmiast. Proszę się namyśleć i odpowiedzieć w ciągu trzech dni.
Michel Quoist modlił się:
Boję się powiedzieć „tak”, Panie,
Dokąd mnie zaprowadzisz?
Boję się wyciągnąć los,
Boję się położyć swój podpis u dołu czystej kartki,
Boję się tego „tak”, które zażąda dalszych „tak”.
Tak, chcę. To była odpowiedź na dziewiętnaście lat posługi kapelańskiej u boku arcybiskupów poznańskich Walentego Dymka i Antoniego Baraniaka.
Dzień biegł za dniem. Mijały miesiące i lata. I nadszedł kolejny, niby zwyczajny dzień, a w nim długa, męcząca podróż pociągiem. Wreszcie Rzym. Listopad 1973 roku. Cały dzień padał deszcz. Zimno. Spotkania, praca. I nagle: ksiądz kapelan proszony o przybycie do Prymasa Polski. Rozmowa … a potem? Potem:
chętnie by się szło ulicami
pod takim drobnym deszczem
z kimś kogo bardzo się lubi
moknąc razem
do samego serca
albo samotnie
piaszczystą drogą pod lasem…
Tak jak pisał ks. Janusz Pasierb.
Świt 29 listopada 1973 roku wstał piękny, słoneczny. Audiencja u Pawła VI. Niby zwyczajna, choć pozbawiona całej otoczki dyplomatycznej. – Witam księdza biskupa – powiedział Papież podchodząc do ks. Przykuckiego. Radośnie zdziwione oblicze arcybiskupa Baraniaka. A zaraz potem zapamiętane na zawsze słowa Ojca Świętego o tym, że biskup to pasterz Ludu Bożego, szafarz miłosierdzia, opiekun sierot i słabych, rzecznik ludzi ubogich, pocieszyciel cierpiących, człowiek żyjący dla innych, a gdy zajdzie potrzeba – ochotny i cichy bohater. Niech księdza biskupa nie zwiedzie złoty krzyż, który zawiśnie na jego piersi.
Po kilku tygodniach ks. prałat Juliusz Paetz przywiózł do kraju nowemu biskupowi osobisty dar Pawła VI – krzyż. Nie z kruszcu, z metalu. Ozdobiony kilkudziesięcioma małymi krzyżykami.
Czyżby miały wypełnić się słowa wiersza ks. Janusza Pasierba:
Wszystko co błyszcząc z daleka
wydaje się klejnotem czy gwiazdą
o oznaczonej godzinie
okaże się klingą sztyletu
wymierzonego w twe serce
możesz go jednak pochwycić
na dłoni ważyć przez chwilę
popatrzeć pod światło na ostrze
i sam spróbować je kciukiem.
I znowu mijały lata. Plac Zwycięstwa. Jeszcze nie tak dawno brzmiały tu prorocze słowa Jana Pawła II: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi…” 31 maja 1981 roku. Wysoko ponad głowami tysięcznych rzesz ludzkich – skromna trumna. Odszedł człowiek – Prymas Tysiąclecia. Modlitewne skupienie.
– Proszę księdza biskupa – mówi nagle ktoś bardzo cicho – kardynał Casaroli prosi o spotkanie po ukończeniu ceremonii.
Smutek i tajemnica. Tyle lat bliskości z tą wielką Osobowością i współpracy z Jego kapelanem, wówczas ks. prałatem Józefem Glempem, tyle wspomnień i ta niewiadoma takiego właśnie wieczoru….
Czy zechce Ksiądz Biskup objąć biskupstwo chełmińskie pozbawione pasterza po śmierci biskupa Bernarda Czaplińskiego? – zapytał zmęczony kardynał Sekretarz Stanu. Baczne spojrzenie i zagadkowy uśmiech. Jeżeli taka wola Ojca Świętego?
Proszę, oto dokumenty.
O świcie był w Poznaniu. Teczka z dokumentami ciążyła, niby ta sama, a jednak… A myśl rozbudzona zadawała całkiem sensowne pytanie:
Kiedy się począłeś człowieku w czarnej sutannie
jakie wiatry cichły w kołysce
abyś był solą ziemi?
Teraz wydano ciebie ludziom
jak codzienność w dłonie dobrych i złych
każdy może sprawdzić twoją gorycz powszednią
może się bawić Boży pająku
twoim milczeniem aż przygaśniesz jak popiół
podeptany uśmiechami bliźnich… (Bonifacy Miazek)
Mijały już dni i nadszedł wieczór pelpliński poprzedzony spotkaniem z młodzieżą pielgrzymującą do Jego imienniczki w Częstochowie, a potem święci Janowie, patronowie bazyliki w Toruniu z zadziwieniem słuchali potężnego odgłosu Tuba Dei witającego radośnie nowego pasterza wkraczającego w progi świątyni ze swoim biskupim zawołaniem wziętym z Chrystusowego Kazania na Górze: Beati Pacifici – błogosławieni pokój wprowadzający.
Pelplińska rezydencja, brodaci biskupi z kolekcji portretów z zaciekawieniem spoglądający na tego „nowego”. I znowu wieczór. Starożytna diecezja, wieki tradycji, Ateny Północy i On, mający jutro o świcie objąć stolicę biskupów chełmińskich.
Co zrobić w taką noc? Czy tylko przespać?
Nie ma się gdzie schować
po otrzymaniu takiej wiadomości
w naszych mieszkaniach nie ma prywatnych kaplic
można tylko na chwilę zamknąć się w łazience
usiąść na brzegu wanny i powtarzać
Jezusie Nazareński Jezusie
to przecież nie może być prawda (ks. Janusz Pasierb).
A jednak to była prawda. I była kaplica. Mrok, nikłe światło wiecznej lampki i twarz ukryta w dłoniach. Długo. Myśli trzepoczące w głowie jak skrzydła ptaka. Pan tak blisko…
O świcie 15 sierpnia 1981 roku dzwony jakby radośniej i głośniej obudziły mieszkańców stolicy biskupiej. Czerń i czerwień strojów duchowieństwa, białe komże kleryków i Ona, Wniebowzięta, z głównego ołtarza jakoś inaczej spoglądająca na swego imiennika, który powiedział: „Przybywam do Was, aby jako wasz Biskup wypełniać to, do czego zobowiązałem się w czasie otrzymania sakry biskupiej. Pragnę więc głosić Ewangelię Chrystusa i zachować czysty i nienaruszony skarb wiary… Pragnę budować Ciało Chrystusa, to jest Kościół Boży i trwać w jego jedności pod władzą Następcy świętego Piotra. Mam obowiązek – kierując kapłanami jako swoimi współpracownikami – troszczyć się o Lud Boży, o jego duchowe potrzeby i przewodzić mu na drodze zbawienia”.
A potem była Gdynia. Pierwszy powiew wiatru od morza, jutrzenka wolności, tysiące wiernych i pamięć skrwawionych drzwi, ogromny krzyż, światła lampek i wieczorny koncert Słowików Poznańskich w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Nastał również inny wieczór. Ciemny jak atrament. Świt zastał Biskupa w drodze. Wśród szczęku gąsienic czołgów i zatarasowanej drogi jechał do Gdyni, a przez uchylone okno wozu zaglądały zaciekawione twarze młodych żołnierzy. Uchylały się czapki, zdejmowano hełmy. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… jestem ministrantem… Zagubieni w mroku.
Strzebielinek, Potulice, areszt na ulicy Kurkowej w Gdańsku – Biskup był wszędzie, a w duszy powtarzał słowa Daga Hammarskjolda: Otrzymałeś wszystko za nic. Nie wahaj się, gdy trzeba dać to, co przecież jest niczym – za wszystko.
A potem On, Piotr naszych czasów, jak wielki biały gołąb, stanął nad polskim morzem w Gdyni, aby zwiastować pokój ludziom dobrej woli.
I wreszcie Ona, niestrudzona w Swej wędrówce, której powiedział wieczorną godziną w Lęborku 10 października 1989 roku: Jako „Panna Pszeniczna przeszła przez urodzajne równiny Ziemi Chełmińskiej, Lubawskiej, Działdowskiej, jako Stolica Mądrości największe ośrodki naukowe: Gdynię i Toruń, jako Gwiazdę Morza brali ją na ramiona marynarze i portowcy, a rybacy z Helu śpiewali Jej Gwiazdo zaranna, śliczna jutrzenko, przewożąc Ją swymi kutrami po Zatoce Puckiej. Wśród jezior kaszubskich, unoszona wysoko spoglądała z miłością na tych, którzy Trzymają z Bogiem, a w Borach Tucholskich podziwiała wiarę ludu zakorzenioną głęboko jak dęby stuletnie… Wspaniała Dawczyni Miłości, składam dziś u Twoich stóp wszystkie dni radosne, trudy, pracę, wszystko to co minęło i wszystko to co przyjdzie, i nasze czekanie i naszą miłość….”.
I o czym pisać jeszcze gdy zastyga jak życie atrament w piórze? Chyba tylko o tym, o czym mówiła aktualna wówczas piosenka:
Jeśli jest góra – trzeba na nią wejść
jeśli jest woda – trzeba przepłynąć
jeśli cierpienie – milcząco znieść
jeżeli człowiek – nie minąć.
ks. Wojciech Kasyna
„Pielgrzym” 2009, nr 24 (522), s. 16-17