Minęły cztery lata od „tego” 13 lutego, kiedy umarł mój przyjaciel Tadeusz. Nie znałam nikogo, kto tak bardzo kochał świat i ludzi. „Żyję po to – mówił mi – żeby odkrywać w ludziach dobro i mówić im o tym”. Przez ponad czterdzieści pięć lat swojego życia był całkowicie nieruchomy, niewielka sprawność trzech palców prawej dłoni pozwalała mu przesuwać paciorki różańca i pisać SMS-y pełne troski i serdeczności.
Tadeusz codziennie modlił się za swoich przyjaciół i o każdym z nich pamiętał. Życie spędził, siedząc na wózku w maleńkim pokoju Domu Opieki Społecznej w Brańszczyku. Przebywanie z nim było jak radosny pobyt w kurorcie, gdzie wszelkie troski codzienności stają się małe i odległe, a liczy się tylko obecność.
Każdego 4 marca wspominamy królewicza Kazimierza, który umarł, mając dwadzieścia sześć lat. Jego imię (pochodzące od słów „kazi” – „kazać”, i „mir” – „zgoda, pokój”) – „wprowadzający zgodę” – trafnie określało jego osobowość, decyzje i postępowanie w czasie krótkiego życia. Był drugim z kolei synem króla Kazimierza IV Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki, a wnukiem zwycięzcy spod Grunwaldu, Władysława Jagiełły. Młodziutki królewicz słynął z dobroci i głębokiej religijności. Wiele czasu poświęcał modlitwie, a wcześnie rano szedł do kościoła adorować Najświętszy Sakrament. Widywano go nawet klęczącego przed zamkniętymi drzwiami świątyni. Otaczał opieką ubogich i chorych. Oni zawsze mieli do niego wolny dostęp. Wstawiał się za nimi do króla i bronił skrzywdzonych. Po porannej mszy szedł do szpitala i rozdawał chorym wszystkie pieniądze, jakie posiadał – dziś powiedzielibyśmy, że było to kieszonkowe od ojca. Nie znosił mieć obok siebie ludzi zakłamanych, karierowiczów, pochlebców. Upominał ich, a gdy to nie pomagało, oddalał ze swojego otoczenia. Jeden z jego nauczycieli, włoski humanista i wykładowca Akademii Krakowskiej, Filippo Buonacorsi, po jego śmierci napisał: „Powinien albo się nie narodzić, albo pozostać wiecznym”.
Kiedy znów – tym razem już bez Tadka – usiadłam w maleńkim kościółku w jego rodzinnej parafii, wróciły do mnie słowa księdza proboszcza z Brańszczyka, wielkiego przyjaciela Tadeusza. Ks. Paweł Stachecki, wygłaszając pożegnanie, przejęzyczył się, mówiąc: „Odszedł od nas święty Tadeusz Dobek”. Poprawił się za chwilę: „Świętej pamięci” – ale my wiedzieliśmy, że to nie była pomyłka. Uwolniony od nieruchomego ciała Tadeusz z całą pewnością jest w niebie. Całe życie – pozornie nie mogąc nic – dawał nam tak wiele. Odszedł, żeby dbać o nas jeszcze pełniej.
Królewicz Kazimierz zmarł na zamku w Grodnie. Pochowano go przy wtórze płaczącego ludu w katedrze wileńskiej. Przy jego grobie działy się liczne cuda. Nieuleczalnie chorzy i inwalidzi odzyskiwali zdrowie i sprawność, zdarzyło się też podobno wskrzeszenie zmarłego dziecka. Kiedy sto czternaście lat później otworzono jego trumnę – ciało było nienaruszone.
Tadeusz Dobek, „uwięziony w nieruchomym ciele” mieszkaniec DPS-u, i święty królewicz Kazimierz mieli wiele wspólnego: wielką wiarę, dobroć, mądrość i umiłowanie świata i ludzi. Obydwaj też każdy dzień zaczynali od radosnego dziękczynienia Bogu za dar życia i możliwość czynienia dobra. Zaczął się kolejny kwiecień w naszym życiu, kolejne święta Zmartwychwstania Pan Jezusa. To kolejna darowana nam szansa, aby zacząć żyć, przemieniając świat tak jak królewicz Kazimierz i Tadeusz Dobek. Aby i o nas kiedyś powiedziano: oni powinni albo się nie narodzić, albo pozostać wiecznymi. Abyśmy i my zmartwychwstali.
Elżbieta Ruman
„Pielgrzym” [2 i 9 kwietnia 2023 R. XXXIV Nr 7 (870)], str. 4
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.