Jesteśmy nad Bałtykiem. Jesteśmy głodni. Idziemy do smażalni. Z nadzieją na świeżą, soczystą rybę. To, że mamy akwen i jest lato nie gwarantuje, że wszystko będzie świeże. Ale dorsza może nie być wcale.
Pomarudzę trochę w stylu „za moich czasów…”, ale taka jest prawda. Kiedyś dorsza było pod dostatkiem, choćby w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Jeszcze dawniej ryba ta była pokarmem biedoty. I było go od groma! Dzisiaj jest cennym kąskiem, a niebawem może być wymarłym gatunkiem. Zatem, jeśli ktokolwiek jest w stanie zaserwować wam świeżego bałtyckiego dorsza, nie wahajcie się skorzystać z tej okazji ani przez moment.
Dość trudno ma ten nasz Bałtyk. Jako że jest prawie zamknięty, ze wszystkich stron wlewają się do niego ścieki. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze są spływające z pól nawozy, to przez nie mnożą się na potęgę glony i algi, a te zabierają tlen. W morzu jest go coraz mniej, a coraz więcej martwych stref.
Zmienia się klimat. Morze robi się cieplejsze. Wlewy z Oceanu Atlantyckiego przez Cieśniny Duńskie są coraz rzadsze. Spada zasolenie. Większość ławic szprotów i śledzi przeniosła się na północ Bałtyku, a gagatek dorsz został u południowych wybrzeży, i nikt nie wie, dlaczego. W dodatku towarzysze sowieci, w czasach, gdy chcieli jeszcze uszczęśliwić całą ludzkość i zafundować jej kołchozy oraz gułagi, wrzucili do akwenu kilkadziesiąt tysięcy ton gazów bojowych. Dlatego nie ma co zazdrościć dorszowi bałtyckiemu jego obecnej sytuacji. Głoduje, jest mu za ciepło, brakuje mu soli, nie ma czym oddychać i dodatkowo zza grobu podtruwa go towarzysz Dżugaszwili. Nic zatem dziwnego, że małe kutry przywożą do portu 150 kg fląder i tylko kilkanaście sztuk wychudzonego dorsza.
W mieście Hel można było kiedyś zjeść piękną smażoną rybę nie wychodząc nawet z portu. Pamiętam taki bar pod gołym niebem tuż za nabrzeżem. Kucharze maczali wielkie filety dorsza w płynnym cieście, a potem smażyli je w głębokim tłuszczu. O rety! (…)