Ksiądz Wojciech Łapczyński, proboszcz Misji pw. Matki Boskiej Bolesnej w Ching’ombe w Zambii, od 1976 roku obsługiwanej przez księży fidei donum z Polski, przebył do Afryki 27 lat temu. – Czarny kontynent skradł mi serce – mówi podczas naszej rozmowy na plebanii w Kossakowie, gdzie spędza wakacje. Najtrudniej jednak było mu odpowiedzieć na pytanie, czy wróci kiedyś do Polski.
– Jak to się stało, że młody chłopak został księdzem?
– Może odpowiem tak: był koniec lat 70., kończyłem podstawówkę i poczyniłem obserwacje, że ludzie pracujący na wysypiskach śmieci jeżdżą najlepszymi samochodami – mercedesami, simcami, wołgami, a przeciętny człowiek miał wtedy syrenkę albo małego fiata. Kończyłem szkołę, wszyscy pytali, co chcę dalej w życiu robić, więc zacząłem odpowiadać: będę śmieciarzem. Sąsiad przekonał mnie, żebym jednak nie przynosił rodzicom wstydu, i że lepiej bym mówił, że będę księdzem (śmiech). A tak na poważnie, to już po drugiej klasie ogólniaka po prostu wiedziałem, że naprawdę chcę być księdzem.
– Nie każdy jednak ksiądz zostaje misjonarzem…
– Tak się złożyło, że trafiłem na rekolekcje misyjne w Laskowicach – za pierwszym razem nawet się bałem, bo dotąd nie wyjeżdżałem z domu, ale na drugi rok sam się zgłosiłem, i po tym wyjeździe byłem już pewien: chcę być misjonarzem. Od razu chciałem wstąpić do werbistów, ale z przyczyn zdrowotnych najpierw ukończyłem Seminarium Duchowne w Pelplinie. Przy każdej okazji, także tuż przed święceniami, przypominałem się biskupowi: chcę jechać na misje. Traf chciał, że w tym czasie w diecezji chełmińskiej wrócili do Polski prawie wszyscy misjonarze. Biskup Marian Przykucki na każdym zebraniu apelował, by nowi księża zgłaszali się na misje. W końcu i ja dostałem zgodę, nie mając jeszcze roku kapłaństwa. Biskup wysłał mnie do Zambii.
– Jakieś wyobrażenie o pracy misjonarza ksiądz miał, a jak wyglądała rzeczywistość?
– Pierwszy szok przeżyłem, kiedy zobaczyłem swój nowy pokój – wyglądał tak, że pomyślałem: mam lepiej, jak w Polsce! (…)