„A zatem zrobisz nam śniadanie” – powiedziała moja przyjaciółka. David miał przyjechać po nas na lotnisko Juliusa Nyerere w Dar es Salaam. Nie przyjechał.
Była godzina 17.30, a my czekaliśmy na Davida przed halą przylotów i dyskretnie odmawialiśmy nagabującym nas taksówkarzom. W końcu wzięliśmy jednego z nich, pokazaliśmy adres i ruszyliśmy ulicami wielkiego afrykańskiego miasta. Kierowca nie za bardzo wiedział, jak dotrzeć do Ruhinda Street. Ale w końcu to było jego miasto. Wysadził nas przed jakimś odrapanym blokiem tuż przy oceanie. Wysiadłem i zobaczyłem przy bramie czarnoskórego mężczyznę, który właśnie tarabanił się do klatki schodowej z wielkim pakunkiem.
„David?” – zapytaliśmy. Tak, to był on. Zaprowadził nas do mieszkania, pokazał wynajęty pokój, zainkasował zwitek dolarów i z szerokim uśmiechem położył się na kanapie na balkonie. Nie przyjechał po nas, bo zasnął, nie mógł, zapomniał, coś załatwiał. Tak się usprawiedliwiał. Ale następnego dnia usłyszał, że za to zrobi nam śniadanie. Skinął głową, że oczywiście.
Nie napracował się. Gąbczasty chleb tostowy w folii, masło, dżemy z Indii, cukier z Emiratów, kawa rozpuszczalna, kilka torebek z herbatą, tanzańskie mleko, obrane banany i pokrojone w kostkę mango. Niech cię licho, David! Zapamiętaliśmy to pierwsze afrykańskie śniadanie na długo. Przede wszystkim z powodu tego jednego zachwycającego mango.
Trzy dni później łaziliśmy u stóp masywu Kilimandżaro po piaszczystych obrzeżach Moshi, wśród odrapanych parterowych domów i zapuszczonych, niezabudowanych parceli, pełnych wyschniętych kikutów drzew. Tam, na kompletnie pustej drodze, starsza i zmęczona kobieta sprzedawała warzywa i owoce ze swojego ogródka. Kupiliśmy kilka sztuk mango i ananasa. Zjedliśmy je na tarasie domu babci Kibu, u której wynajęliśmy pokój, częstując owocami jej malutką wnuczkę. I znowu to przepyszne, soczyste mango, pachnące tak, że kręciło się w głowach! Nie mogliśmy mu się oprzeć. Na Zanzibarze wręcz opychaliśmy się nim, popijając sokiem z trzciny cukrowej lub wodą z kokosa. Nie przesadzam, zjadłem chyba taczkę mango.
Przypomniałem sobie o tym wszystkim, gdy sięgnąłem w supermarkecie po owoce. Mango były – jakżeby inaczej – ale z Brazylii, ledwo pachnące, twarde, niedojrzałe. Gdzie im do tych spod afrykańskiego słońca, sprzedawanych na ulicy, rozłożonych na macie czy kawałku koca. Albo do tych z Azji, z pacyficznych wysp. W końcu stamtąd one pochodzą.
W kuchni indyjskiej to jeden z najważniejszych owoców. Zresztą nie tylko tam. Robi się z niego napoje, sosy, musy, chutneje, lody, galaretki, dodaje do curry, potraw z kurczaka czy ryb, ryżu, zup i sałatek. Naprawdę, mango jest wszędobylskie. Znajdziecie je suszone w przeróżnych mieszankach musli, a nawet kiszone z liśćmi kafiru i ostrymi papryczkami oraz jako kimchi. No i powalające mango lassi, które zafunduje wam każda restauracja indyjska.
Myślałem o tym. Myślałem o tym wszystkim. I tęskniłem za żółtym, pachnącym, ledwo mieszczącym się w ręku zaokrąglonym owocu. Myślałem o tym, jak obierałem je scyzorykiem, jak łapczywie jadłem na białej plaży nad oceanem, jak sok ściekał mi po brodzie i jak wycierałem go z twarzy przedramieniem, jak pozostawiał żółte i słodkie smugi na skórze. I krowy, które leżały w cieniu palm, a zwabione zapachem łapczywie skubały podawane im obierki… Odłożyłem owoce. Sięgnąłem po puszkę z pulpą.
Gdy po niedzielnym obiedzie z talerzy szybko znikał deser – tarta z nadzieniem mango – myślami byłem daleko – na spękanej ziemi, na poboczu zakurzonej drogi, pod palącym słońcem, a czarne, chude i spracowane kobiece dłonie wyciągały ku mnie soczyste owoce.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” [29 października i 5 listopada 2023 R. XXXIV Nr 22 (885)], str. 37.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.