Wiara, ta mała, cicha i niepozorna – jak ewangeliczne ziarno gorczycy – i ta wielka, niczym dumne, niebu zaślubione biblijne cedry Libanu.
Nieustraszona i święta – przyobleczona mocą samego Boga – w swym majestacie godna podziwu, jak orzeł wpatrzony w daleki horyzont, stojący na wysokiej skale, wyruszający na polowanie. Pokorna i cierpliwa, jak ziarno pszenicy rzucone w ziemię, co umierając, budzi do życia młode, zielone kłosy. Oczyszczona strumieniem cierpienia, doświadczona jak złoto w tyglu. Taka, która czyni cuda i góry przenosi, i ta delikatna – czysta, niby przeźroczyste krople rosy o poranku, co zgasną w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Niekiedy bardzo wrażliwa, krucha, podobna do źdźbła złocistej, suchej trawy, kołysanego strumieniem chłodnego wiatru.
Wiara pierwszych lat, prosta i oczywista, ubrana w ciepłe matczyne słowa. Gdy Bóg jest tak bliski, jakby Go nie było. Zapisana na kartach Biblii dla dzieci, namalowana kolorowymi kredkami w szkolnym zeszycie. Radosna i rozbiegana, z uśmiechem na ustach – w dzień Pierwszej Komunii – z sercem czerwonym, pełnym czystej, źródlanej miłości. Liczona paciorkami różańca, z drewnianym krzyżykiem w dłoni. Zapisana na pięciolinii pomiędzy nutami śpiewanych w sobotni poranek Godzinek Maryjnych. Ukryta w słowach litanii Loretańskiej, na kolanach u stóp Matki Najświętszej w majowe, ciepłe popołudnie. Niekiedy dramatyczna – piątkowa – pełna burzowych chmur, smutku i boleści, z ciężkim krzyżem na ramionach, w pięciu ranach Chrystusowych ukryta.
Czasem paskudna, niczym jesienna polna droga, z sercem na ramieniu i takim, które wpadło w kałużę grzechu. Z roku na rok starsza, bardziej dojrzała, coraz mniej oczywista. Stawiająca przekorne pytania. Zdarza się, że zagubiona, podobna do małej, biednej, zaplątanej w kłujące zarośla owcy z Jezusowej przypowieści. Jakby coś w nas mówiło, że z niej się wyrasta na kształt zeszłorocznych butów. Jakbyśmy utracili prostą dziecięcą umiejętność odczytywania Bożych myśli w zwykłych zdarzeniach codziennego życia. Bywa i martwa. Zapomniana, w trumnie złożona, niepotrzebna nikomu. Wiara, która umarła jak kwiat w ciemności, miłość w samotności i gwiazda, która spadła na ziemię, a może tylko zgubiła drogę do nieba.
Wierzyć to dojrzewać powoli i mądrze ku wieczności. Wzrastać spokojnie, bez pośpiechu, niczym drzewa owocowe zasadzone w Bożym ogrodzie pod czujnym, troskliwym okiem Gospodarza. To nie martwić się tym, że Bóg niekiedy pozwoli nam upaść przedwcześnie na ziemię. Poobijać z tej i tamtej strony, zadrapać, skaleczyć, a nawet połamać sobie serce. Ufać – tak naprawdę i do końca – że On jest zawsze blisko i nie pozostawia nas samych bez opieki. Nie zniechęca się, nie obraża, nie gniewa, nie odchodzi ze spuszczoną głową. Zawsze przybiegnie w odpowiednią porę – na czas – jak biblijny Samarytanin z apteczką pierwszej Bożej pomocy w ręku. Pochyli się, by zabandażować krwawiącą ranę, przytulić czule z miłością, przebaczyć, rozgrzeszyć, zapalić światło w ciemności, namaścić świętym olejem na zdrowie, a czasem i na drogę ostatnią.
Wierzyć to uczyć się drogi do Ojca. Czasem długiej, krętej i trudnej, niekiedy krzyżowej. Tej jedynej właściwej, ukrytej wśród pełnych powabu zwodniczych życiowych ścieżek prowadzących na manowce, wiodących ku zgubie. Pamiętać zawsze o tym, co mówi mądra łacińska sentencja: E fructu erabor cognoscitur; et mors certa, hora incerta („Drzewo poznajemy po owocach; a śmierć pewna, choć godzina jej nieznana”). Uwierzyć to nie lękać się, gdy na jeziorze, po którym płyniemy naszą kruchą życiową łodzią, rozpęta się burza wielka i straszna. Czasem tak jest… przyjdą trudy i cierpienia… ale Bóg, On jest wielki i potężny, potrafi uciszać żywioły, a nawet chodzić po falach wzburzonych. I wyznać, wypowiedzieć z niezachwianą pewnością słowa Piotra spod Cezarei Filipowej: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” (Mt 16,16).
Wierzyć to niekiedy zarumienić się ze wstydu, tak przed Bogiem i po Bożemu ku nawróceniu. Uklęknąć, głowę skłonić i prosić o przebaczenie. Usiąść w ostatniej ławce w pustym kościele i wsłuchać się w ciszę rozświetlającą najbardziej skryte zakamarki ludzkiego serca. To pocieszać smutnych, chorym dodać otuchy, nie omijać biednych i pogubionych. Może posklejać jakieś roztrzaskane serce. Stać się chlebem, który Bóg podzieli, aby nikt nie chodził głodny. Zgiąć kolana. Złożyć swoje ludzkie słabe dłonie w Jego najświętsze przebite ręce. Wziąć różaniec i wtulić w ramiona Matki, odpocząć.
Ks. Arkadiusz Liberski
„Pielgrzym” 2017, nr 12 (718), s. 28-29