Pierwszy raz spodziewaliśmy się dziecka półtora miesiąca po ślubie. Działo się to we Francji, dokąd wybraliśmy się na miesiąc miodowy. Było miodowo, ale nie bez domieszki dziegciu…
Pracowaliśmy dorywczo jako zagraniczni studenci. Trzeba było przywieźć trochę pieniędzy do kraju, żeby można było się utrzymać i skończyć studia. Wracaliśmy objuczeni kolorowymi ubrankami dla niemowlaka. Okazało się jednak, że to nie była ciąża. Francuskie fatałaszki przydały się córce mojego brata, która właśnie przyszła na świat.
Później jeszcze kilkakrotnie myśleliśmy, że tym razem to już „stan błogosławiony”. A jednak nie. Każdy kolejny wynik testu był coraz boleśniejszym rozczarowaniem. W końcu moja żona zaczęła przebąkiwać, że „chyba coś jest nie tak”. Ja na to odpowiadałem: „Będziesz jeszcze rodzić. Najlepiej będziemy rodzić razem, w domu”. I tak kilka razy.
Lata mijały. W zasadzie w naszym małżeństwie wszystko było w porządku. Gdyby tylko udało się uniknąć coraz bardziej natarczywych pytań babć, cioć oraz co dociekliwszych znajomych. (…)