„Każdy ma coś, nikt nie ma wszystkiego” – to hasło przyświecające jednej z jego fundacji. Człowiek, który nie jest w stanie usiedzieć piętnastu minut w jednym miejscu. Robi tysiąc rzeczy naraz. Publicysta, dziennikarz, prowadzący show, pisarz, katolik, założyciel fundacji? Jaki jest naprawdę? O tym z Szymonem Hołownią rozmawia Maja Przeperska
– Odnalazł się Pan w show-biznesie doskonale. Czy to dobre narzędzie docierania do ludzi z katolickim przekazem trochę inaczej niż z ambony?
– Nigdy nie traktowałem swojej obecności w programach rozrywkowych jako narzędzia ewangelizacji. To jest rodzaj pracy, którą wykonuję i która przynosi mi dużo radości. Wiem, że przez wielu ludzi jestem kojarzony głównie z tym zajęciem, bo zasięg tych programów jest znaczny, ale to nie jest coś, z czym się identyfikuję, czym żyję, oddycham. To jest miły dodatek do spraw, które pochłaniają mnie zdecydowanie bardziej.
Natomiast jest produkt uboczny występowania w telewizji. To rozpoznawalność. I ją można już zupełnie praktycznie wykorzystać – podczas spotkań z ludźmi, przy pisaniu książek, na wykładach. To, że jestem mniej lub bardziej znany, przydaje się szczególnie przy działalności moich dwóch fundacji. W dużym stopniu skraca dystans, ułatwia kontakt z ludźmi. Zazwyczaj nie rozmawiam z nimi jednak o telewizji, tylko o rzeczach, które stanowią istotę mojego życia, o sprawach, które są dla mnie ważne. (…)