Lipcowy upalny wieczór. Sopocki Monciak, jak zwykle latem, oblężony przez miejscowych i turystów, wśród nich jest też Adam Ubertowski wraz z przyjaciółmi. Śmiech, zabawa, kawiarniany gwar i… nagle wszystko się kończy. Na deptak wjeżdża rozpędzone auto, pod które trafia pan Adam. W jednej chwili wszystko się zmieniło – mówi w wywiadzie z Iwoną Demską.
– To był wyczekiwany przez Pana wieczór?
– Tak. Po pierwsze sobota, czyli weekend, nareszcie można odpocząć i zająć się czymś innym niż pracą, co w moim przypadku było bardzo ważne. Pogoda była fantastyczna, dwadzieścia kilka stopni o 23. To w tej części Polski raczej rzadkość. Przyjechali moi przyjaciele, więc cieszyłem się, że możemy wyjść wieczorem i posiedzieć na słynnym Monciaku. Chciałem im pokazać specyfikę tego miejsca, w którym można spotkać dosłownie całą Polskę i dużą część Europy. Tak było wtedy, nieprawdopodobny tłum. Pamiętam, że nie mogliśmy długo znaleźć stolika, wszystko pozajmowane, co zresztą było do przewidzenia. W końcu zwolniły się miejsca w lokalu, za którym nie przepadałem, ale cóż, nic lepszego nie znaleźliśmy. Pamiętam nawet, że powiedziałem: „Ale mamy szczęście”. Nie trwało to jednak długo. (…)