Być małżeństwem i nie mieć dzieci? – Zbigniew Dąbrowski

Pierwszy raz spodziewaliśmy się dziecka półtora miesiąca po ślubie. Działo się to we Francji, dokąd wybraliśmy się na miesiąc miodowy. Było miodowo, ale nie bez domieszki dziegciu…

REKLAMA

Pracowaliśmy dorywczo jako zagraniczni studenci. Trzeba było przywieźć trochę pieniędzy do kraju, żeby można było się utrzymać i skończyć studia. Wracaliśmy objuczeni kolorowymi ubrankami dla niemowlaka. Okazało się jednak, że to nie była ciąża. Francuskie fatałaszki przydały się córce mojego brata, która właśnie przyszła na świat.

Później jeszcze kilkakrotnie myśleliśmy, że tym razem to już „stan błogosławiony”. A jednak nie. Każdy kolejny wynik testu był coraz boleśniejszym rozczarowaniem. W końcu moja żona zaczęła przebąkiwać, że „chyba coś jest nie tak”. Ja na to odpowiadałem: „Będziesz jeszcze rodzić. Najlepiej będziemy rodzić razem, w domu”. I tak kilka razy.

Lata mijały. W zasadzie w naszym małżeństwie wszystko było w porządku. Gdyby tylko udało się uniknąć coraz bardziej natarczywych pytań babć, cioć oraz co dociekliwszych znajomych. Zwłaszcza niektórzy „przyjaciele kościółkowi” zdawali się tracić cierpliwość. Żyliśmy w środowisku ludzi „otwartych na życie”, gotowych przyjąć tyle dzieci, ile da Bóg. Byliśmy mocno zaangażowani w życie naszej wspólnoty. Wszystko byłoby w porządku, ale my – cztery lata po ślubie, bez dzieci… Między nami niemal niezauważalnie rosło napięcie. Było jeszcze dużo innych spraw: kończyliśmy studia, jeździliśmy po świecie, przygotowywaliśmy się do poważnej pracy, ale gdzieś podskórnie drążył nas kornik bólu, którego zupełnie nie byłem w stanie zaakceptować.

Zdarzył się miesiąc dalekiej rozłąki: ja rozpocząłem studia w Amsterdamie, moja żona przebywała w USA, pracując jako opiekunka niedołężnych staruszków. Z finansowego punktu widzenia należało pracować w Ameryce tak długo, jak się da. Byliśmy wciąż młodym studenckim małżeństwem „na dorobku”. Wielu ludzi doradzało nam takie rozwiązanie. Dzisiaj wątpię, czy wciąż bylibyśmy małżeństwem, gdybyśmy posłuchali wtedy tamtych rad. Jednak bracia ze wspólnoty stanowczo zachęcali moją żonę, żeby zostawiła wszystko i dołączyła do mnie w Amsterdamie. I tak w końcu zrobiła. Trafiliśmy do takiej samej wspólnoty, jak nasza warszawska. Pierwsza rodzina, z którą nawiązaliśmy kontakt, pochodziła z Francji. Mieli czworo dzieci: dwoje białych i dwoje kolorowych. Cała czwórka była adoptowana.

Z mojego dzieciństwa wyniosłem negatywny stosunek do adopcji. Nasłuchałem się opowieści o adoptowanych przestępcach, którzy zamiast wdzięczności okazywali swoim rodzicom nienawiść czy wręcz ich mordowali. Niełatwo przyszło mi zaakceptować moją sytuację. Gdy diagnozy lekarskie pozbawiły nas nadziei na posiadanie naturalnego potomstwa, myślałem, że to po prostu koniec naszego małżeństwa. Potem przyszły oferty zapłodnienia in vitro. Nie rozumiałem wtedy, co w tej metodzie jest „nie tak”, ale Pan Bóg dał nam łaskę posłuszeństwa Kościołowi i odrzuciliśmy tę opcję. Zresztą przyszli nam z pomocą sami lekarze, gdyż ich sposób podejścia do problemu odzierał nas z jakiejkolwiek godności i skutecznie odstraszał.

Rodzicielstwo zarówno biologiczne, jak i adopcyjne jest owocem miłości i jedności małżonków. Nasze małżeństwo potrzebowało dojrzeć do tego momentu. I dzięki miłości oraz jedności, które otrzymaliśmy w darze od naszego Ojca, mogliśmy zacząć się nimi dzielić. Dzisiaj mamy czworo adoptowanych dzieci. Dwoje białych, dwoje kolorowych. Żadnego z nich nie wybieraliśmy. Zgadzaliśmy się na propozycje, jakie były nam przedstawiane w katolickim ośrodku adopcyjnym. Pan Bóg chyba uśmiechał się pod nosem, gdy posyłał nas do tamtych Francuzów w Amsterdamie…

Nasze dzieci są już duże: najstarszy syn ma 22 lata, córka 18, następna córka 15 lat i syn lat 14. Trudno mi wyobrazić sobie nasze małżeństwo, a nawet mnie samego bez nich. Potrzeba bycia ojcem jest potężna. Małżeństwo chyba zawsze dochodzi do takiego etapu, gdy rodzicielstwo wydaje się wręcz konieczne.

Zbigniew Dąbrowski

„Pielgrzym” 2017, nr 3 (709), s. 8

Fot. Pixabay.com

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *