Tym razem pojawi się zagadnienie egzystencjalne: czy to, kiedy umieramy, jest wpisane w Bożą Opatrzność? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że oczywiście jest – Opatrzność Wszechmocnego Boga może przecież dotknąć wszystkiego, nawet śmierci. Ale czy Bóg „wybiera” dla nas czas odejścia?

No właśnie, czy to, że jeszcze żyję, a mój młodszy brat odszedł przed laty, zostało zaplanowane przez Stwórcę? A dziewczynka, która utonęła podczas wymarzonych wakacji? Czy to była chciana przez Boga „najlepsza” dla niej śmierć? Wzdrygam się na taką myśl.
Czy Bóg wyznacza godzinę odejścia?
Mój bliski znajomy powiedział mi podczas telefonicznej rozmowy, że sam Pan Bóg wybiera dla każdego z nas moment śmierci. Co na to powiecie, drodzy Czytelnicy? Ów znajomy twierdzi, że żadna śmierć nie jest przypadkowa, a to, kiedy i jak umieramy, jest Boską suwerenną decyzją. Znajomy zapewnił mnie, że wszystko wynika z wszechwiedzy i miłości Boga. Chcę się upewnić, więc dopytuję: „Czyż chwila śmierci jest szczytowym przejawem Opatrzności?” W odpowiedzi słyszę pełne przekonania potwierdzenie.
„Z tego, co mówisz, wynika, że…” – zaczynam i próbuję mu wykazać, że według takiej teologii poronienie, śmierć we wczesnym dzieciństwie, katastrofa samolotowa, utonięcie podczas wakacyjnego wyjazdu, nieuleczalny rak, nawet dokonanie aborcji na nienarodzonym dziecku (sic!) – wszystko to jest zaplanowane przez Boga i chciane jako nasze dobro. To absurd! Można by powiedzieć w skrócie: Pan Bóg nas „zabija” w najlepszym momencie. Znajomy się oburzył, a ja przypomniałem mu pewną historię.
Ksiądz T.
Może pamiętacie, drodzy Czytelnicy, katastrofę odrzutowca IŁ-62 M, który 9 maja 1987 roku runął w Las Kabacki. Zginęły wówczas 183 osoby. Trzy dni po katastrofie uczestniczyłem w niedzielnej mszy, podczas której kapłan – nazwijmy go „księdzem T.” – z zapałem i swadą przekonywał wiernych, że ludzie ci zginęli, bo „Bóg tak chciał”, bo „im się to należało”, bo „to była Boska kara”, bo „byli grzesznikami”! Pomyślałem, że przecież ten ksiądz nie zna ludzi, którzy zginęli i że to, co mówi, jest nielogiczne, bo chyba ci, którzy lecieli kilka dni wcześniej i polecą parę dni później, nie byli ani lepsi, ani gorsi, a żyją… Poza tym skoro tamci byli paskudnie źli, to Bóg powinien ich ocalić, by mieli jeszcze szansę na poprawę życia, a nie „za karę” wrzucać ich do piekła jako ostrzeżenie dla innych.
Słyszę z ambony, że tamto nieszczęście należało się tym ludziom i próbuję usprawiedliwić szanownego kapłana. Może chciał nas przestraszyć, że i nam się taka tragedia może przytrafić, więc ze strachu się nawrócimy…
„Mój Bóg jest inny”
Potem dowiedziałem się od zaprzyjaźnionego księdza (w końcu była to moja parafia), że podczas obiadu ów kaznodzieja puszył się z dumy jak indor ze swego ogona i powtarzał siedzącym przy stole wygłoszone z ambony tezy, a że był głośny i utytułowany potakiwano mu. Był tam też kapłan dogmatyk, a niedzielny kaznodzieja nieopatrznie chciał przypieczętować swoją mądrość, uzyskując pochwałę doktora teologii. Na pytanie: „A co ksiądz od dogmatów o tym sądzi?”, usłyszał zamiast peanów krótkie: „Mój Bóg nie jest Bogiem księdza”. Przy stole zapadła pełna konsternacji cisza. Ksiądz doktor dodał: „Mój był wtedy z tymi ludźmi w samolocie i płakał razem z nimi”. Do końca obiadu nikt się nie odezwał.
Przypomniały mi się słowa o. Kolbego wypowiedziane w Auschwitz do współwięźniów. W tamtych dniach często padało. Św. Maksymilian powiedział: „Wiecie, co znaczy ten deszcz? To Bóg płacze razem z nami”. Tamtego dnia Bóg też płakał.
Prawdziwa wszechmoc
Tłumaczę więc memu koledze, że to nie tak, że Bóg nie planuje niczyjej śmierci, że nie chce ludzkich tragedii. Wyjaśniam, iż na tym polega Jego wszechmoc, że nawet najbardziej niepotrzebną i tragiczną śmierć potrafi naznaczyć łaską – do tego stopnia, że dzięki temu umieranie może się dla owego człowieka okazać „najlepszą chwilą na śmierć”. Mimo wszystko…
Słyszę w słuchawce, że „na jedno wychodzi”. Zaprzeczam: „Nie na jedno. Pomyśl sobie spokojnie wieczorem – to zrozumiesz. Co innego chcieć tragedii, a co innego umieć zrobić z niej czas łaski”.
Bezkrytyczni
Przyznam, że byłem przerażony. Mój rozmówca to człowiek z wyższym wykształceniem, świetny w swej dziedzinie fachowiec, osoba czytająca dużo książek, gorliwie uczestnicząca w życiu Kościoła, będąca członkiem lokalnej społecznej elity. I ktoś taki myśli w ten sposób? Co się z nami stało, że można nam wcisnąć w głowę każdą bzdurę, byleby wygłosić ją z przekonaniem i swadą?
Mamy w internecie roje teologicznych samorodków – autorytety podobne do dmuchanego na Boże Narodzenie bałwana, którego kompresor cały czas pompuje, bo inaczej na śniegu leżałaby jakaś niewarta uwagi bezkształtna forma. Coś w tym jest. Pamiętam, jak moja znajoma przesłała mi link z wywiadem przeprowadzonym z pewnym mędrcem kościelno-wszelkim. Była zachwycona jego wiedzą i głęboko poruszona jego przekazem. Zrobiłem ukłon w jej stronę i wysłuchałem cierpliwie blisko godzinnej tyrady tego „wielkiego człowieka” – mowy naszpikowanej tysiącem faktów, które doskonale potwierdzały jego tezy. Cóż z tego – trafił na słuchacza, który te fakty też znał i który widział, jak ów pan nimi manipuluje, naciąga i przekręca, wykorzystując niewiedzę odbiorców. Podejrzewam, że robił to świadomie, zakładając, że te fakty nie są powszechnie znane i że ludzie mu uwierzą. Przecież przytacza je on – uznany znawca tematu! Rzeczywiście, ludzie mieli go za eksperta i wyrocznię. Okazuje się, że wystarczy bezczelnie i głośno kłamać, a ludzie uwierzą, bo przecież „gwiazda” wie, co mówi.
On bezczelnie kłamał. Gdybym go poprosił o bliższe wyjaśnienia, kompresor przestałby pompować jego wielkość.
Proszę Państwa, jesteśmy beznadziejnie bezkrytyczni. Łatwo nas zmanipulować. W polityce, w filozofii, jak się okazuje także w tematach naszej wiary.
Pamiętam szkolne lekcje z dzieciństwa, na których nauczycielka brała do ręki kredę i pisała na tablicy: „Temat: Czytanie ze zrozumieniem”. Tego rozumienia, krytycznego podejścia, odwagi, by postawić pytanie, by samemu sprawdzić – tego nam dziś brak.
Wiem, kiedy powinniśmy umrzeć
Czy więc Bóg jak niebieski amor czyha na mnie ze swą śmiertelną strzałą? To nonsens! Łatwo sprowadzić takie rozumowanie do absurdu, bo jeśli rzeczywiście na chwilę śmierci chciał wybrać najdoskonalszy dla nas moment, chwilę, w której mamy najlepszą dyspozycję, by trafić do nieba, to – logicznie myśląc – powinniśmy co do jednego umierać podczas chrztu. Wtedy jesteśmy święci, bez jakiegokolwiek grzechu, niewinni! Niech mi mój rozmówca nie mówi, że jakiś inny moment w życiu będzie dla nas lepszy na umieranie. Nie będzie.
Podpisuję się pod słowami dogmatyka stołującego przed laty z księdzem T. Bóg, który sprawia, że spada z nieba samolot, nie jest moim Bogiem. Mój Bóg płacze. W takiego Boga wierzę.
Wincenty Łaszewski
„Pielgrzym” [1 i 8 września 2024 R. XXXV Nr 18 (907)], str. 26-27.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.





