Chyba każdy z nas słyszał o Platonie i nawet jeśli nie jest w stanie zbyt wiele powiedzieć o tym najsłynniejszym uczniu Sokratesa, to z pewnością wie co nieco o jego „jaskini i cieniach”. Dziś chciałbym do tego obrazu nawiązać i w jaskini posadzić katolików. Cienie będą rzucały media.
Najpierw oryginalny, trochę uwspółcześniony i uproszczony przekaz pana Platona.
Oto siedzimy w jaskini, plecami do wyjścia, a na ścianie przed nami widać cienie przesuwających się przed nią przedmiotów. To są rzeczy „sztuczne” – jakieś rzeźby itp., celowo przynoszone przed jaskinię przez ukrywających się przed nami ludzi. Patrzymy na cienie i jesteśmy przekonani, że tak właśnie wygląda świat. I jeszcze coś słyszymy… Ludzie sprzed jaskini pokrzykują coś do siebie, echo powtarza i zniekształca ich słowa, a nam się wydaje, że to owe rzeczy mówią. I właśnie tak mówią: „echowo”.
Wielopiętrowa fałszywka
Ani cień i rzeczywistość, ani głos i jego echo nie są tym samym. Co gorsza, nawet jeśli potrafilibyśmy się domyślić, co takiego rzuca owe cienie, byłyby to tylko przedmioty celowo podsunięte przed otwór jaskini. Z założenia jesteśmy oszukiwani. Świat tak nie wygląda, żadne przedmioty w nim nie przemawiają. Poza tym głosy, które słyszymy w jaskini, w rzeczywistości brzmią zupełnie inaczej. I wcale nie są jedyne! Siedzimy w pieczarze i wydaje nam się, że wiemy, jak wygląda świat. Tymczasem nasze wyobrażenie jest z gruntu fałszywe! Ale… jest dokładnie takie, jakie chciano nam pokazać.
Po co ta trochę zagmatwana filozofia? Już wyjaśniam. Próba udowodnienia przez Platona, że świat, w którym żyjemy, nie jest prawdziwy, doskonale pasuje do tego, co od przynajmniej siedemdziesięciu lat robią media, pokazując nam, jako prawdziwy, Kościół zupełnie fałszywy.
„Sobór dziennikarzy”
Pamiętam swoje zdumienie, kiedy przed laty natknąłem się na słowa Josepha Ratzingera, który skarżył się, że Sobór Watykański II został „przejęty przez dziennikarzy”. Nie rozumiałem, jak ludzie mediów mogliby przekazać nam coś, co było niezgodne z faktami – z tym, co działo się w Watykanie. „Ani nie mieli do tego kompetencji, ani nikt nie dał im do tego prawa” – myślałem.
Dzisiaj już rozumiem. Obok oficjalnych stronnictw soborowych pojawiło się jeszcze jedno – stronnictwo „opinii publicznej”, tworzone przez grupę nazywaną później przez Ratzingera „soborem dziennikarzy”.
Informowanie o soborze przejęły media. I wykorzystały swą władzę. Niezależny, potężny przemysł mediów, na potrzeby chwili stworzył „teologię dziennikarską” – fascynującą, kąśliwą, wybiegającą naprzeciw oczekiwaniom odbiorców, posługującą się jak wytrychem ogólnym, ponętnym hasłem, w którym mieściło się wszystko. Mówiono o „duchu soboru”.
Otwarte okno
Przyszły papież Benedykt tłumaczył, że sobór miał zradykalizować wiarę, ale – przechwycony przez media – ją rozmył. Dziennikarze „ukradli sobór”. Podawali takie informacje, jakich oczekiwała publiczność. Mówili o tym, co interesowało słuchaczy. Przyciągali, odpowiadając na oczekiwania odbiorców. Łatwo się domyślić, jaki był poziom tego spopularyzowanego przekazu i jak bardzo odbiegał on od prawdy. Mówienie o tym, co wymagające, trudne, niepopularne nie powiększałoby grona „fanów”.
Trzeba było mówić tak, by ludzie chcieli słuchać. A przy okazji wysiłek soboru wykorzystać do… zniszczenia Kościoła. Jak mówił Ratzinger, zaczęto głosić „chrześcijaństwo po zaniżonych cenach”: przestano mówić o zasadach i transcendentalnym celu ludzkiego życia, a robiono ustępstwa na rzecz przyjemniejszego i stawiającego mniejsze wymagania chrześcijaństwa.
Fałszywy obraz
Czasem nie jesteśmy tego w pełni świadomi, ale Kościół, który się nam pokazuje, nie jest prawdziwy. Myślimy, że przechodzi on poważny kryzys i zaczyna się już jego agonia. Wydaje nam się, że nie ma w nim świętych księży, a jeśli są, to wyjątki, gdyż cała reszta to lenie i przyjemniaczki. Tak, o tym „ziarnku piasku na brzegu morza” będzie się krzyczeć w mediach, bo to ciekawe i opłacalne, a przy tym siejące zwątpienie w „święty Kościół”.
Dziś już wolno?
Efekt budowania w nas takiego obrazu Kościoła ma swe tragiczne konsekwencje. Wielu ludzi jest przekonanych, że „Kościół dziennikarzy” jest Kościołem rzeczywistym i w konsekwencji bycie w nim nie pociąga już za sobą radykalizmu i wymagań. „Sobór to zmienił” – mówią. Dzisiaj wielu katolików nie widzi problemu w popieraniu aborcji, w niepraktykowaniu spowiedzi, w przystępowaniu do Komunii św. w stanie grzechu. Wielu „wie”, że nie ma diabła ani piekła, i nie ma grzechu. I nie ma wymagań. Teraz sami członkowie Kościoła urzeczywistniają medialne przedstawienie przyjemnego, niezobowiązującego Kościoła.
Rację miał Maksymilian Kolbe, który już sto lat temu ostrzegał, że ten zdobędzie ludzkie dusze, kto będzie miał lepsze i skuteczniejsze media. Bo – pomyślmy tylko – co by się stało, gdyby ludzie w platońskiej jaskini ujrzeli nie cienie pokazywane im przez fałszerzy, ale niebo ukazane przez Jezusa?
„Profi”? Obce słowo
Na koniec pozwolę sobie na dwa osobiste wspomnienia.
W 1997 roku największy polski „redaktor” przebywał przez kilka miesięcy w Nowym Jorku, a jedna z moich znajomych uczyła go angielskiego. Kiedy tuz naszego dziennikarstwa usłyszał, że jego lektorka jest osobą wierzącą i że zawodowo zajmuje się tematem mediów, zaczął się śmiać z „kościelnych nieprofesjonalistów”. Zaproponował jej zakład: „Niech szanowna Pani pokaże mi jakikolwiek polski periodyk, który jest robiony profesjonalnie, a ja odwołam całe swe plucie na Kościół”.
Stawka była wysoka. Zostałem poproszony, bym „coś przysłał”.
Niepotrzebnie. Moja znajoma nic tuzowi nie pokazała. Domyślcie się sami, dlaczego.
No i książki!
Kilka lat temu zostałem poproszony o recenzję przygotowywanej do druku książki. Miała już pozytywne recenzje pewnego biskupa i powszechnie szanowanego księdza. Moja opinia miała być trzecia.
Przeczytałem całość – książka była do niczego. Koraliki tematyczne były rozsypane wszędzie, a powinny być nanizane na mocny drucik i ułożone we wzór! Teksty od Sasa do lasa: od opisywania własnych podróży i ubioru napotkanej babci, po próby wypowiadania się na tematy teologiczne. Na koniec kilkanaście stron świadectw wychwalających autora.
Na normalnym rynku wydawniczym nikt by nawet na to dziełko nie spojrzał, a u nas książka miała już wydawcę, który czekał jedynie na moją recenzję! Jak się domyślacie, była negatywna. Przesłałem ją, dodając, by się moją opinią nie przejmowano, bo w Kościele poprzeczka jest na tyle nisko, że gdy książka się ukaże i tak będzie chwalona. Autorce dopisałem uwagę: „Książka będzie na poziomie, który dziś reprezentuje Kościół, i będzie oceniona w superlatywach. Potwierdzają to obie recenzje, które Pani już otrzymała”.
Finał? Wydawca okazał się profesjonalistą i książka nigdy nie została wydana.
I jeszcze dwa kwiatki: recenzenci nie czytali książki, a pobożny kapłan powiedział mi, że napisał pozytywną opinię, bo nie chciał autorki urazić…
Wincenty Łaszewski
„Pielgrzym” [18 i 25 lutego 2024 R. XXXV Nr 4 (893)], str. 26-27.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.