Moja przygoda z Dzienniczkiem św. Faustyny

REKLAMA

Książka ta ma dla mnie taką wartość, że zabrałem ją ze sobą jako jedyną religijną pozycję na Islandię, gdzie emigrowałem za pracą w 2006 r. i gdzie przebywam do dziś.


Postać świętej Faustyny pojawiła się w mym życiu niejako samoistnie. Było to 9 lat temu, studiowałem prawo na Gdańskim Uniwersytecie. Podczas jednej z niedzielnych Mszy św. w mojej gdyńskiej parafii okolicznościowe kazanie głosił proboszcz parafii Miłosierdzia Bożego z Gdańska. Usłyszana po raz pierwszy historia świętej Faustyny bardzo mnie zaintrygowała. Na tyle, iż postanowiłem odwiedzić wspomnianą parafię i dowiedzieć się czegoś więcej. Czasem w życiu tak jest, iż gdzieś usłyszane historie mają w sobie moc, która każe podążać ich tropem i drążyć. Pamiętam, zafrapowały mnie u świętej Faustyny najbardziej dwie kwestie: bezmiar Bożego Miłosierdzia oraz dramatyczne koleje życia autorki Dzienniczka. Jak postanowiłem, tak też uczyniłem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy Dzienniczek św. Faustyny kupiłem w czasie tej wizyty w parafii, czy też wcześniej. Wiem jedno – lektura Dzienniczka pozostawiła na mnie niezatarte wrażenie. Poraził mnie niesamowity autentyzm – głębia treści wyrażona jakże prostym językiem. Po raz kolejny przekonałem się, iż droga do świętości to bynajmniej nie nowoczesna autostrada, przyrównałbym ją raczej do bezdroży i wertepów. Bezdroży, po których stąpa przyszły święty, aby swoimi krokami wydeptać jasny i czytelny (choć wcale nie pozbawiony niewygód i wyrzeczeń) szlak dla tych, którzy będą szli po nim.
Z Dzienniczkiem wiąże się też pewne dość niesamowite zdarzenie. Otóż w tym czasie nie miałem jeszcze prawa jazdy. Podróżując środkami komunikacji miejskiej miałem z reguły pod ręką jakąś lekturę. W tym czasie był to opisywany przeze mnie Dzienniczek. Pewnego razu niestety straciłem tę jakże dla mnie cenną książkę. Pamiętam, że wraz z książką zginęła mi ładowarka do komórki oraz notes-kalendarz. Miałem wtedy zwyczaj trzymać te wszystkie rzeczy razem w neseserze. Konieczność autobusowej przesiadki i pośpiech z tym związany spowodowały, że wysiadłem z autobusu, a moje rzeczy pojechały dalej… Jakie było moje zdziwienie, gdy za parę dni zadzwonił do mnie znalazca! Okazało się, że ktoś wyrzucił otwartą teczkę na terenie okolicznych ogródków działkowych, przywłaszczając sobie uprzednio ładowarkę. Notes i ta szczególna dla mnie książka okazały się dla złodzieja bezwartościowe. Pamiętam, była wtedy śnieżna zima, neseser zamókł wraz z zawartością. Dzienniczek mam jednak przy sobie do dzisiaj. I nieważne, że po wysuszeniu kartki wyglądają niczym fryzura afro. Książka ta ma dla mnie taką wartość, że zabrałem ją ze sobą (jako jedyną religijną pozycję) na Islandię, gdzie emigrowałem za pracą w 2006 r. i gdzie przebywam do dziś. Historia Bożego Miłosierdzia jest trochę jak losy tego egzemplarza – dla jednych bez wartości, wrzuconego w śnieg, dla innych jest to książka, która towarzyszy w życiu i nie daje o sobie zapomnieć. 

Mateusz Woźniak


„Pielgrzym” 2009, nr 8 (506), s. 14

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *