Siostra Michaela Rak przez wielu nazywana jest aniołem. Towarzyszy ludziom ciężko chorym. Trzyma ich za rękę, gdy odchodzą z tego świata. W Wilnie jest dyrektorem Hospicjum im. bł. Michała Sopoćki i należy do Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego. W rozmowie z Krzysztofem Tadejem opowiada o marzeniach chorych i o tym, co jest najważniejsze w opiece nad nimi.

– W hospicjum siostra wyciąga rękę do chorych na nowotwory, uśmiecha się, mówi o nadziei…
– Każda część życia jest wyzwaniem. To szczególny okres dla tych, którzy są w hospicjum. Bardzo zależy mi, żeby ci ludzie wiedzieli, że każdy ich dzień, wypowiadane słowa, ich uśmiech to jest życie, a nie umieranie. Robimy wszystko, żeby żyli pełnią życia i pragnęli żyć dalej.
– Pyta siostra chorych o ich marzenia?
– Staramy się je spełniać. Oczywiście nie wszystko się udaje. Jeśli chory ma nowotwór z przerzutami, z trudem wstaje, to jego pragnienie związane na przykład z pobiegnięciem w maratonie jest niemożliwe do zrealizowania. Wówczas pokazujemy, że maratonem dla niego może okazać się coś innego. Na przykład uśmiech, który podaruje bliskim. Uśmiech dla przyjaciół, rodziny staje się wyczynem, pokonaniem własnego cierpienia, po prostu takim biegiem, o którym marzył.
– O czym jeszcze marzą chorzy?
– Na przykład o pojednaniu. Chcą powrócić do tego, co wydarzyło się w przeszłości, powiedzieć komuś słowo „przepraszam”. Często są to rozmowy o bólu. O tym, że kogoś skrzywdzili, że nie zdążyli się pogodzić. Na ich prośbę wolontariusze i pracownicy hospicjum wchodzą w przestrzeń ich życia i szukają osób, z którymi przez całe lata chorzy nie rozmawiali.
Kiedy rozmawiam z chorymi, przypominają mi się słowa św. Jana Pawła II, który mówił, że prawda wyzwala. I rzeczywiście tak jest. Prawda wyzwala ze zniewolenia i smutku wynikającego z tego, co kiedyś się zrobiło. Dlatego apeluję do zdrowych: nie czekajcie na ostatnią chwilę. Już czas. Już teraz warto się pojednać.
Chorzy często proszą też o rozmowę z księdzem. Widzę, że po latach odnajdują Boga. Po długim okresie obojętności mówią: „Bóg jest. Kocham Boga. Bez Boga sobie nie poradzę”.
– To jest hospicjum dla wszystkich, tak?
– Pomoc udzielana jest bez względu na narodowość czy wyznanie. Są u nas wierzący i niewierzący. Wśród wierzących mamy katolików, prawosławnych i pacjentów wyznających islam, judaizm. Chorzy i ich rodziny otoczeni są pomocą medyczną, psychologiczną, socjalną. Na każdego czeka miłość i nadzieja.
– Ile osób przebywa w tej chwili w wileńskim hospicjum?
– Na oddziale stacjonarnym mamy 20 miejsc dla dorosłych i 12 dla dzieci. Dzisiaj praktycznie wszystkie są zajęte. Jesteśmy zaangażowani również w prowadzenie hospicjum domowego. Pacjenci przebywają w domach i są pod naszą opieką.
– Co według siostry jest najważniejsze w opiece nad pacjentami hospicynymi?
– Znany kardiochirurg z Warszawy, prof. Piotr Suwalski, mówił: „Miłość do drugiego człowieka jest zawsze dla chorego podstawowym lekiem. Bezpłatnym, niewymagającym recepty. Takim, który może ofiarować każda bliska mu osoba. To miłość wyrażana nawet w drobnych gestach, w uśmiechu, w zainteresowaniu się chorym”. Wspólne cierpienie, wspólne spędzanie czasu i wspólna walka o zdrowie to podstawa. Człowiek, gdy dowiaduje się, że ma nowotwór, natychmiast potrzebuje pomocy najbliższych. Jeśli słyszy od żony czy męża: „To nie mój problem, ja mam swoje życie”, to już zaczyna umierać. Zostaje sam, rezygnuje i mówi: „Nie mam dla kogo żyć”.
Ciężko chory człowiek w najtrudniejszych momentach życia może, co wydaje się paradoksalne, przeżywać ogromne szczęście. Widzę radość, gdy do chorych przychodzą wnuki i prawnuki. Przez kilka dni pacjenci opowiadają o tych odwiedzinach. Tym żyją, pamiętają każde słowo, uśmiechy. Cieszą się, że nie zostali sami. A nieraz zdarza się cud.
– Cud? Co siostra ma na myśli?
– Opowiem o młodej, wspaniałej, inteligentnej dziewczynie. Poznała chłopaka, zaręczyli się i ustalono, że w sierpniu będzie ślub. Niestety w maju wykryto u niej chorobę nowotworową. Trzeba było wszystko odwołać, plany się zawaliły. Zaczęło się leczenie, wizyty w szpitalach, zabiegi. Po dwóch czy trzech latach dziewczyna trafiła do nas na wózku inwalidzkim. Pamiętam, jak jej narzeczony codziennie po pracy przybiegał do niej, karmił ją, zawoził do ogrodu. Któregoś dnia przechodziłam obok pokoju, w którym była dziewczyna i jej narzeczony. Usłyszałam, jak ją prosił: „Weźmy w końcu ten ślub!”. Odpowiedziała: „Przecież umieram…”. A on na to: „Tak, ale umrzesz jako moja żona”. I wtedy się zgodziła. Słysząc ten dialog, rozpłakałam się. Za chwilę ten chłopak przyszedł do mnie, powtórzył mi rozmowę i rozpoczęliśmy przygotowania do ślubu. Po kilku dniach wypowiadali słowa przysięgi: „Nie opuszczę Cię aż do śmierci!”. Zaczęło się przyjęcie. Ktoś krzyknął: „Tańczymy!”. Panna młoda nie była wstanie stać, dlatego jej mąż wziął ją na ręce i tańczył. A później ktoś zawołał: „Odbijany!”. Kolejni mężczyźni brali pannę młodą na ręce i tańczyli. Jaki to był piękny widok! Oczywiście rehabilitanci stali obok i kontrolowali, żeby nic się nie stało. Po tych wspaniałych przeżyciach, może po dwóch tygodniach, wszyscy w hospicjum byli zdumieni. Młoda mężatka zaczęła normalnie siadać, a po kilku miesiącach chodzić. Dzisiaj jest zdrowa i wspólnie z mężem doczekali się dziecka. To był rzeczywiście cud. Jego podstawą była bliskość, współuczestnictwo w cierpieniu i ogromna miłość. Takich cudownych zdarzeń przeżyliśmy już kilka w naszym hospicjum.
– Wielu chorych jednak umiera.
– Zawsze, gdy ktoś odchodzi, czuje się ból, żal, pustkę. Bardzo to przeżywamy. Razem przecież żyliśmy, rozmawialiśmy, patrzyliśmy sobie w oczy. Ale chcę podkreślić, że wraz ze śmiercią życie się nie kończy, ale się zmienia. Odchodząc, człowiek pozostawia na tym świecie testament swojego życia. Nie tylko materialny, ale również duchowy. Jego życie mówi nam, co jest naprawdę ważne. Dla kogo i po co warto żyć. Co jest prawdą, a co tylko złudzeniem. To, czy pójdziemy do nieba, czy piekła, zależy od nas. Od tego jak żyjemy. Jeśli ktoś idzie drogą miłości, prawdy, uczciwości, to otwiera sobie wieczność, drogę do szczęścia. Jeśli pójdzie inną drogą, to czeka go piekło.
– Wiem, że do zdrowych nieraz siostra apeluje: „Czyńcie miłosierdzie!”.
– Myślę, że najważniejsze jest to, żeby nie być obojętnym. Często ludzie tylko przyglądają się temu, co się dzieje. Patrzą, jak ktoś choruje, cierpi, przeżywa dramat. A chodzi o to, żeby zrobić coś dobrego. Nawet proste gesty – rozmowa, odwiedzenie chorego – są niezwykle ważne. Wielu mówi: „Po co mam iść do hospicjum czy szpitala? Nie chcę przeszkadzać”. To największy błąd, jaki można popełnić. Nie dotyczy to tylko chorych. Warto zatrzymać się na przykład nad dzieckiem i zastanowić się, dlaczego ciągle korzysta z internetu. Może nie wie, co zrobić ze swoją samotnością? Dzisiaj tak wielu ludzi jest samotnych. Czyniąc miłosierdzie, czyniąc dobro, możemy rozbić ten głaz samotności.
„Pielgrzym” [1 i 8 września 2024 R. XXXV Nr 18 (907)], str. 14-16.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.






