Śpieszył się kochać ludzi – wywiad z Joanną Podsadecką, przyjaciółką ks. Jana Kaczkowskiego


Mówił o sobie „onkocelebryta”. „Skoro nowotwór zagnieździł się gdzieś w mojej głowie i nie da się go usunąć, to niech on robi coś dobrego” – powiedział w jednym z wywiadów ks. Jan Kaczkowski, założyciel i dyrektor Hospicjum pw. Ojca Pio w Pucku, kapłan, którego pokochali ludzie. 28 marca minęła pierwsza rocznica jego śmierci. Z Joanną Podsadecką – przyjaciółką księdza Kaczkowskiego i współautorką jego książki – rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA



– Jak poznała Pani ks. Jana Kaczkowskiego?
– Zanim poznałam księdza Jana osobiście, obserwowałam jego działalność, jak funkcjonuje w mediach, co robi dla ludzi. Było to dla mnie mocno inspirujące.
Na święta wysłałam moim znajomym kartkę z załączonym linkiem do telewizyjnej rozmowy z księdzem Kaczkowskim z komentarzem, że może warto się zastanowić nad sprawami, do których nie mamy dystansu. Kilka dni później mój wydawca, który przecież nie wiedział, że wysłałam taką kartkę, zaproponował mi stworzenie książki, która później zyskała tytuł „Grunt pod nogami”. Miała to być kompilacja kazań księdza z ostatnich czterech lat. Pomyślałam sobie wtedy, że to musi być znak i nie mogę odmówić. Czasu było wprawdzie bardzo mało, dlatego pracowałam na tekstem właściwie dzień i noc. Przesłuchiwałam kazania księdza Jana, których było sto pięćdziesiąt, żeby ostatecznie skondensować tekst w dwudziestu kilku rozdziałach. Ksiądz Jan wiedział oczywiście o książce. Jednak poznaliśmy się dopiero w Centrum Kultury Japońskiej w Krakowie. Przegadaliśmy ze sobą kilka godzin i wiedzieliśmy, że jest nam po drodze. Umówiliśmy się, że następne spotkanie będzie w Pucku, miałam tam trochę pomieszkać i poczytać księdzu Janowi książkę. Wspólnie mieliśmy się zastanowić nad ostatecznym jej kształtem. Pojechałam do Pucka i było wspaniale. Po pierwsze odczarowałam swoje wyobrażenie na temat hospicjum. Tam się wchodzi jak do domu rodzinnego, w którym ludzie troszczą się i dbają o siebie. Poza tym nie ma tam szpitalnego zapachu, zielonych ścian. Jest pięknie, jasno. Pacjenci mogą sobie zażyczyć, żeby personel wyprowadził ich łóżka do ogrodu. W holu stoi pianino i od czasu do czasu odbywają się tam koncerty. Pracujący w puckim hospicjum ludzie czują misję i bardzo utożsamiają się z tym miejscem. To jest zgrany zespół, któremu o coś chodzi. Stąd najwyższa jakość opieki medycznej. Bez wątpienia jest to zasługa księdza Jana. Hospicjum to dzieło jego życia. On był dostępny praktycznie prze cały czas. Wizytówki z numerem telefonu księdza Kaczkowskiego leżały dosłownie wszędzie. Jak zachorował i wiedział już, że jego czas się kurczy, obiecał sobie, że wykorzysta te chwile najpełniej, jak potrafi.

– Ksiądz Jan znany był również z tego, że dość szybko skracał dystans. Tak było również w waszej relacji, mówiliście sobie po imieniu.
– Tak, stało się to bardzo szybko. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, razem oglądaliśmy telewizję, jeździliśmy samochodem po Kaszubach. Pamiętam Jana – bo wtedy już zwracałam się do niego bezpośrednio po imieniu – śpiewającego za kierownicą, pełnego życia. On uwielbiał prowadzić samochód. Czuł się wtedy wolny, zapominał o ograniczeniach swojego ciała i chciał prowadzić jak najdłużej.

– Podróże często zbliżają ludzi, jest czas na rozmowę, a przy okazji można zjeść coś dobrego, na przykład najlepszego na świecie tatara.
– Tak, tak (śmiech). Nigdy nie zapomnę lokalu, do którego zabrał mnie Jan na tego tatara. Oczywiście jedliśmy tam kilka innych potraw, bo on był wyjątkowym smakoszem, nawet trudno to opisać. Tam, gdzie się pojawialiśmy, choćby w restauracjach, Jan od razu otaczany był przez ludzi. Pamiętam, jak spotykaliśmy się w Sopocie i często trzeba było korygować plany, bo Janowi trudno było dojść na przykład do domu jego rodziców, gdzie byliśmy umówieni. Raz czekaliśmy naprawdę bardzo długo i byliśmy już poważnie zaniepokojeni tym spóźnieniem, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jan miał przecież tylko przejść z kościoła do domu, a to zaledwie dwie minuty. W końcu przyszedł bardzo zmęczony i powiedział: „Nie mogłem spokojnie iść, każdy czegoś ode mnie chciał, ciągle musiałem pozować do zdjęć. Czułem się jak taki misio na Krupówkach”.

– Sam zresztą żartował na swój temat, mówił, że jest onkocelebrytą.
– Jan miał wielki apetyt na życie, lubił ludzi, chciał wchłonąć jeszcze tyle smaków i zapachów. Poznawać nowe osoby. To było dla niego inspirujące. Ale pod koniec życia bardzo ćwiczył cierpliwość, z natury taki nie był. Ja widziałam, jak w tym najtrudniejszym okresie, kiedy choroba jest wyjątkowo dokuczliwa, ludzie często są trudni dla otoczenia, bo wszystko wyprowadza ich z równowagi, Jan bardzo ćwiczył się w tym, żeby nikogo nie urazić.

– Książka „Grunt pod nogami” umocniła waszą przyjaźń.
– Tak się złożyło, że my się bardzo polubiliśmy i po skończeniu „Gruntu…” mieliśmy stały kontakt. Dzwoniliśmy do siebie, widywaliśmy się. Na targach książki w Krakowie zaplanowana została rozmowa z Janem, którą miałam prowadzić. Nic z tego nie wyszło, bo on spóźnił się dwie godziny. Tak się złożyło, że w dzielnicy, w której odbywały się targi, władze miasta zorganizowały trasę półmaratonu. Jan co pięć minut dzwonił z taksówki i mówił, że zaraz będzie. Do stolika, przy którym miała być podpisywana książka, ustawiła się gigantyczna kolejka i ci ludzie cierpliwie czekali, aż on przyjdzie. Tak na marginesie – potem w tej taksówce zostawił portfel i skomplikowała się jego powrotna podróż do Sopotu (śmiech). Zresztą Jan ciągle coś gdzieś zostawiał. W każdym razie wtedy, na targach, pomyślałam sobie, że nie wszyscy autorzy mogą cieszyć się taką uwagą i – nie boję się tego określenia – miłością.

– Wasza współpraca nie skończyła się na jednej książce.
– Jak zakończyliśmy pracę nad „Gruntem pod nogami mieliśmy z Janem takie poczucie, że potencjał naszego zawodowego spotkania się nie wyczerpał i chcieliśmy jeszcze coś razem zrobić. Dość szybko narodził się pomysł, żeby powstała nowa książka, która będzie rozmową. Zastanawialiśmy się, co może być taką wartością dodatkową dla czytelnika, i wpadliśmy na pomysł, że internauci będą mogli zadać Janowi pytanie i poruszyć tematy, o których nie mieli z kim porozmawiać. I mimo że wiedziałam, jak gigantyczna jest popularność ks. Jana Kaczkowskiego, ilość maili, która napłynęła na podany przez wydawnictwo adres, absolutnie mnie zaskoczyła.  Osią tej książki miała być nasza rozmowa, w którą wplecione będę maile i odpowiedzi Jana. Umówiliśmy się, że przyjadę do Sopotu i od pierwszego lutego 2016 roku zaczniemy nagrania. Przyjechałam do Trójmiasta, jednak okazało się, że stan zdrowia Jana radykalnie się pogorszył. Mocno tracił siły i widać to było z dnia na dzień. Zresztą sygnały tej zmiany pojawiły się już wcześniej. On naprawdę przeczuwał nadchodzący kres życia. Na początku lutego pojechaliśmy z tatą Jana, który już wtedy poruszał się na wózku, do Pucka. Bardzo zmęczyła go ta podróż, bo miał tam oczywiście wiele spraw do załatwienia. Potem jeszcze był wywiad w telewizji i Jan, który zawsze wyczerpująco odpowiadał na pytania dziennikarzy, tym razem mówił krótkimi zdaniami, co było sporym zaskoczeniem dla prowadzącego rozmowę. Już potem Jan został w domu swoich – fantastycznych zresztą – rodziców.  Ja na co dzień bywałam u nich. Bardziej może jako przyjaciółka niż dziennikarka i nie miało dla mnie już tak dużego znaczenia, czy ta książka powstanie, czy nie. Sytuacja była zaskakująca.

– Ale udało się wam popracować?
– Tak. W tym momencie była to jedyna aktywność zawodowa Jana, a dla niego bardzo ważne było to, że może komuś coś z siebie dać. Mówił zresztą, że godność człowieka jest w dawaniu. Obserwowaliśmy to przecież przez wiele lat, jak żył na tej pełnej petardzie. I jak choroba przykuła go do łóżka, tym, co mógł dać, była ta nasza ostatnia rozmowa. On miał świadomość, że to ostatnia jego książka. Zresztą jest w niej taki fragment, w którym o tym mówi. Jan bardzo się bał, żeby po jego śmierci nie mówiono o nim, że ustawił siebie poza Kościołem. O ile wcześniej skłonny był ryzykować różne tezy, prowokować, to pod koniec życia bardzo zależało mu, żeby został zapamiętany jako bardzo wierzący ksiądz. Kapłan, który być może więcej ryzykuje, ale jest bardzo wspierający, stara się zrozumieć dylematy czytelników i stara się dodać im siły. Ostatnio pytano mnie, skąd wziął się fenomen Jana, pomyślałam sobie, że wziął się z naszej tęsknoty za ludźmi, którzy żyją tak, jak mówią. Ludzie po prostu czuli, że w tym, co robi, nie ma fałszu. Jest to ksiądz, który służył innym, a nie domagał się, żeby jemu służono. 

– A jednocześnie bywał trudny i bardzo wymagający. Obecna szefowa Puckiego Hospicjum Anna Jochim-Labuda, serdeczna przyjaciółka księdza Jana, wspomniała o tym przy okazji obchodów rocznicy jego śmierci.  Mówiła, że za to też go kochała.
– Jak już wspomniałam, Jan był dość niecierpliwy z natury i miał konkretne wizje tego, co chce zrobić. Oczekiwał, że w ramach hospicjum jego projekty będą tak realizowane, jak on sobie życzy. I tu nie było dyskusji, uważał, że tak jest najlepiej. Ania mówiła, że czasami zwracała się do Jana „Panie prezesie”. On rzeczywiście nim był, przecież zarządzał całym hospicjum.

– Ks. Jan Kaczkowski miał tę wyjątkową umiejętność trafiania do różnych ludzi. Umiał przekonać i oczarować zarówno profesora i człowieka pracującego fizycznie.
– Ostatnio dostaję od czytelników setki listów, w których dzielą się swoją historią. Niektórzy poznali Jana osobiście, niektórzy nigdy go nie spotkali, ale w zetknięciu z jego postawą czy słowami zmieniali swoje życie. Utkwił mi w pamięci taki wpis internautki, która napisała, że parę lat temu, kiedy walił jej się świat, przypadkiem znalazła się na rekolekcjach prowadzonych przez Jana. Podsumowała to takimi słowami: „Każdy kolejny koniec świata przeżywałam już z tym doświadczeniem. To jest człowiek, który oddał mi świat”. Poruszona tą wypowiedzią, zacytowałam ją na antenie radia. Okazało się, że ta pani słuchała tej audycji i napisała wtedy do mnie, żeby mi powiedzieć, że rekolekcje, w których ks. Jan Kaczkowski oddał jej świat, odbyły się w Starogardzie Gdańskim siedem lat temu i że od tamtego czasu śledzi wszystkie publikacje księdza i artykuły na jego temat. Podkreślała też, że to spotkanie radykalnie zmieniło jej życie.

– Choroba ks. Jana Kaczkowskiego, choć może zabrzmieć to kontrowersyjnie, była w jakimś sensie dla niego darem.
– Tak. Jan zresztą w naszej rozmowie powiedział, że gdyby nie ta choroba, w jego życiu nie wydarzyłoby się wiele fantastycznych rzeczy. Pewnie nie żyłby tak aktywnie, nie dostawałby zaproszeń do wielu interesujących miejsc i nie poznałby tylu ciekawych ludzi. To go motywowało do tego, żeby żyć tak szybko. Ja nie znam człowieka, który żyłby w takim tempie. Tryb życia, jaki prowadził, był przeciwko niemu. Ale Jan obiecał sobie, że będzie poświęcał ludziom cały czas. On pokazał wszystkim, ile można z tego życia wziąć, a przede wszystkim, ile można dać.

– Towarzyszyła Pani księdzu właściwie do końca życia. Jak przebiegał ten ostatni czas?
– Bardzo dużo rozmawialiśmy ze sobą, oczywiście Jan bywał w różnej w formie i ja nie starałam się go męczyć, kiedy miał słabsze momenty. Czasem po prostu czytałam mu jakieś książki, czasem rozmawialiśmy sobie bez dyktafonu. Przynosiłam mu potrawy, które uwielbiał: pstrąga ze szpinakiem i orzechami, zupę z prawdziwków. Pamiętam, jak raz zażyczył sobie croissanty z czekoladą – biegałam po całym Sopocie, żeby je znaleźć. Nie było to proste (śmiech). Tak w ogóle w tej sytuacji ostatecznej ja sobie uświadomiłam, że to, za czym biegamy: prestiż, pieniądze, pozycja, nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Bardzo wyraźnie widać wtedy, że liczy się ta relacja z drugim człowiekiem. I jeżeli można zrobić coś, żeby on w tej trudnej sytuacji, w której się znalazł, poczuł się choć trochę lepiej, żeby było jaśniej, cóż jest ważniejszego niż język przyjaźni. Nieszczególnie lubiłam rozmawiać z nim o śmierci, bo on doskonale wiedział, co go czeka. Jak miał ochotę, to sam prowokował ten temat. Raz rozmawialiśmy o Hiszpanii i Jan powiedział: „A ja już tam nie polecę”. Odpowiedziałam mu wtedy: „Nie wiesz tego, Janie”. „Masz rację, nie wiem”. Nawet on zakładał jakiś margines błędu śmierci. Tak naprawdę znał jej wszystkie etapy, niejednokrotnie widział to w hospicjum – i to było dla mnie trudne. On widział, jak słabnie jego ciało, podczas gdy jego umysł był w dobrej formie. Byłam w Sopocie przez ostatnie osiem tygodni jego życia i muszę pani powiedzieć, że Jan był jeszcze wspanialszy, niż możemy to sobie wyobrazić.

– A sam moment śmierci księdza Jana, jak się Pani o niej dowiedziała?
– Wyjechałam z Sopotu w Wielką Sobotę, a Jan zmarł w Poniedziałek Wielkanocny. Gorzej poczuł się już z czwartku na piątek i tata Jana przyszedł do mnie z informacją, że było u niego w nocy pogotowie i że to chyba już ostatnie godziny Jana. Byłam więc w jakimś sensie przygotowana na to, co się wydarzy. Choć śmierć zawsze jest zaskoczeniem. Jan umarł najpiękniej, jak mógł, bo w święta, które niosą nadzieję. To bardzo symboliczne.


Fot. arch. prywatne Puckiego Hospicjum. Damian Kramski

„Pielgrzym” 2017, nr 9 (715), s. 18-21

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *