Białe piekło – rozmowa ze Stanisławem Kaliszem, filmowcem, dokumentalistą

Syberia jest jak narkotyk – zabójcza, ale pociągająca. Kto raz tam dotrze, uzależnia się na zawsze. Tej krainy do końca nie da się poznać, bo życia na to nie starczy. Ale… można ją poznawać jak Stanisław Kalisz. Autor „Syberyjskiego transu” opowiada Annie Gniewkowskiej-Gracz o nieludzkiej ziemi, która stała się domem dla tysięcy Polaków.

REKLAMA

– W polskiej świadomości powszechnie rysuje się jedynie pesymistyczny obraz Syberii jako bezkresnej krainy katorgi, zesłania, ludzkiego cierpienia i ekstremalnych warunków klimatycznych. Czy słusznie?
– Istotnie, wyobraźnia podsuwa nam obrazy krainy dzikiej, bezludnej i mroźnej. Ale samo słowo „Sybir” to dla Polaków coś o wiele więcej, to trudna do ogarnięcia rozumem krzywda i cierpienie milionów ludzi. Z obcych narodowości w owym „białym piekle” właśnie naszych rodaków znalazło się najwięcej.

Zaczęło się już w XVII wieku, kiedy tę nieznaną dotąd ziemię zaczęli „cywilizować” carowie i rychło odkryli jej niezaprzeczalny walor – tutaj nie trzeba było budować więzień z kratami, bo sam ów biały ocean był jednym wielkim więzieniem. Stąd nie było ucieczki, bo dokąd i jak? Na Syberię gnano więc od stuleci naszych konfederatów barskich, uczestników narodowych powstań, wszelkich niepokornych wobec cara zesłańców, stalinowskich więźniów, przesiedleńców. Żyją jeszcze ostatni świadkowie tamtego „komunistycznego raju”, gehenny, której doświadczyli na własnej skórze, a którzy często tylko cudem zdołali się stamtąd jakoś wyrwać. Dlatego nie dziwota, że tak właśnie w zbiorowej świadomości kojarzymy sobie tamtą słabo zaludnioną ziemię.

– Pan wpadł jednak w sidła osobliwego „syberyjskiego uzależnienia”. Na czym ono polega?
– To rodzaj choroby, której nikt jeszcze nie zdołał dokładnie opisać i nikt nie znalazł na nią skutecznej terapii. Na to uzależnienie cierpi wielu ludzi, choć sami nie wiedzą, kiedy i jak wpadli w niewidzialną sieć. Niektórzy już podczas pierwszego kontaktu z tą ziemią, inni opierali się dłużej. Poznałem wielu kolegów, także koleżanek, którzy przyznawali się do tego, że ogarnęła ich jakaś magiczna siła przyciągania i zawsze doświadczają na Syberii nieznanych wcześniej odczuć i wrażeń. Co więcej, kiedy tylko nadarzy się sposobność, wracają, bo Syberia to więcej pytań niż odpowiedzi. W każdym z nas tkwi dusza podróżnika, odkrywcy, w każdym człowieku czai się ciekawość i chęć jej zaspokojenia, a syberyjski rozległy ląd nadaje się do tego jak najbardziej.

– Dlaczego?
– Nie będę się silił na oryginalność i odpowiem najprościej: bo przyroda, której poza tą ziemią już nie spotkasz, bo krajobrazy, góry, rzeki, tajga, pustkowie, bo legendarny Bajkał, wioseczki jak z obrazków w czytankach i… ludzie: prawdziwi, prości, pomocni, honorowi, otwarci. Jeśli do tego dorzucimy jeszcze tę powikłaną „naszą” historię i przypuszczenie, że przez tyle lat, tyle pokoleń Polacy prawdopodobnie wyhodowali w sobie jakiś „syberyjski gen”. W każdym razie z tego uzależnienia, jak z wszystkich innych, trudno się wyrwać.

– Jak wyhodował Pan własny „syberyjski gen”?
– Na Syberię i w ogóle do Rosji trafiłem drogą dość okrężną. Przypadek sprawił, że poznałem Olka, repatrianta z Uzbekistanu, który pod koniec zeszłego wieku z całą rodziną wrócił do kraju swoich dziadków – zesłańców. Wiedziony ciekawością postanowiłem towarzyszyć mu w jego swoistej podróży sentymentalnej do Taszkientu. Pojechał tam jako dumny, prawdziwy już Polak, Europejczyk. Chciał odwiedzić swoich uzbeckich kolegów, znajomych, chciał zapalić świeczki na grobach rodziców i dziadków. Przyglądałem mu się z boku jako przyjaciel i dziennikarz (kręciliśmy o tej podróży film) i… sam nie wiem, jak pozwoliłem się wciągnąć w jego niezwykłą historię i w historię podobnych ludzi, którym z takich czy innych powodów nie było jeszcze dane do starego kraju wrócić. Poznałem Polonię i Polaków, którzy mówili jeszcze po polsku, i takich, którzy znali już tylko język rosyjski. Spotkałem Polaków, którzy przez lata trzymali się tylko razem i takich rzuconych daleko, którzy znaleźli sobie żony lub mężów wśród obcych, sądząc po rysach twarzy i po nazwiskach także muzułmanów. To wtedy przekonałem się, jak mało o nich wiem, jak skromna i ułomna jest nasza powszechna wiedza na ten temat. Wtedy rozpoczęła się moja wieloletnia przygoda ze Wschodem.

– A zatem to ciekawość gnała Pana na Północ.
– Tak, zwykła ludzka ciekawość i przekonanie, że warto swoją wiedzą podzielić się z milionami telewidzów prawie na całym świecie (TVP 1 i TVP 2 i TVP Polonia). Rzecz jasna, miałem świadomość, że nie dokonuję w tym względzie odkryć na miarę rewolucji Kopernika, ale uważałem, że mówienia o problemach Polaków nigdy za wiele, a do tego miałem zamiar robić to lepiej niż inni i docierać w miejsca, do których oni nie dotarli i prawdopodobnie nigdy nie dotrą. Oto właśnie z takiej skromnej megalomanii postanowiłem wziąć w posiadanie pół świata. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że później doświadczę uczuć zwyczajnej radości, satysfakcji, że po drodze uda się komuś pomóc, załatwić coś nie do załatwienia, że pozbawiona już złudzeń ta czy inna rodzina do Polski jednak przyjedzie. Tak czy inaczej, w następnym roku znalazłem się już w Kazachstanie, miejscu, gdzie Polonia liczyła wówczas około sześćdziesięciu tysięcy ludzi i gdzie docierałem jeszcze w późniejszych latach kilka razy.

– W końcu przyszedł czas na Rosję.
– Nie bardzo zdając sobie sprawę, w jaki sposób się do niej „dobrać”, postanowiłem wraz z kolegą, operatorem kamery, że jeśli Rosja i Polacy, to zaczniemy od Syberii, a skoro od Syberii, to od razu od największej jej części, czyli Jakucji. I pewnej jesieni, odprowadzani wzrokiem przez kochające żony, wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy jak chojracy na tę nieznaną ziemię. Nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy, że wpadniemy w całkiem porządną syberyjską zimę.

– Pańskie wyprawy to jednak nie tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzie. Co charakteryzuje Polonię na Syberii?
– Po kilku dniach w Jakucku – stolicy Sachy (tak zwą ją Jakuci), zaczęliśmy co nieco rozumieć z tego, czym wyróżnia się tamtejsza Polonia od innych porozsiewanych po całym świecie. Otóż spotykani tam „nasi” byli w naszym pojęciu elitą, bo potomkami zesłanych tu Polaków za carskich jeszcze czasów. Pędzono tu zbuntowaną szlachtę, rodziny powstańców, niepokornych studentów, nauczycieli, inteligencję XIX i początków XX wieku. Zesłano ich tak wielu, że ich potomkowie stanowią jedną czwartą całej ludności republiki wielkości całej Europy. Inna rzecz, że zamieszkałej przez dwa miliony ludzi. W każdym razie spotykaliśmy tu rozmaitych ludzi tak czy inaczej z Polską związanych – od kobiety Jakutki, hodowczyni reniferów noszącej nazwisko Kowalski, bo mąż był praprawnukiem polskiego zesłańca i po drodze któryś Kowalski ożenił się z Jakutką, po Celestyna Ciuchcińskiego – wnuka pradziadka, który czymś tam podpadł carowi i też wylądował w więzieniu bez krat. Celestyn nieźle mówi po polsku, czuje się Polakiem, pielęgnuje tradycje, obchodzi katolickie święta, uczęszcza do kościoła, a dzieciom, które ma z żoną Jakutką, dał imiona: Staś, Antoś, Innocenty, Franciszek, Jadzia. Sam był wówczas mistrzem świata w sportach walki i przyjaźnił się z Van Dammem i dżudoką Władimirem Putinem. Taka to osobliwa Polonia cywilizowała niezmierzone obszary dzikiej Jakucji, wśród Polaków najwięksi herosi nauki, badacze: Sieroszewski, Piekarski, Czerski, Czekanowski.

– Czy Jakuci wiedzą, kim byli tamci Polacy?
– Wiedzą – i to doskonale. Darzą ich szacunkiem, dbają o pamięć, pielęgnują symboliczne groby, tablice. Czerski doczekał się nawet miasteczka swego imienia. Leży ono za kręgiem polarnym, a miejscowi do dziś uważają polskiego geologa za Boga, bo znalazł dla nich węgiel.

– Każdy napotkany na Syberii człowiek to osobna, często wstrząsająca historia…
– To prawda, każdy człowiek to oddzielna historia, może nawet oddzielna książka. Są jednak ludzie, którzy jakoś szczególnie zapadają w pamięć, których opowieści, losy są szczególne. W pracy reportażysty, filmowca spotykałem całe ich zastępy, a jeśli chodzi o ludzi „stamtąd”, to nie może być inaczej, bo w ciężkich warunkach kształtują się szczególne charaktery. Tak na szybko, na gorąco, wymieniłbym na przykład panią Marię Orłowską, mieszkankę wioski Krasnokijewka, która w kazachskim stepie znalazła się jako dziecko wraz z dziewięcioosobową rodziną w 1939 roku. Do dziś nie pojmuję, jak to się stało, że podczas jej wypowiedzi przed kamerą, kiedy opowiadała o swojej dziecięcej historii, operatora i mnie po prostu sparaliżowało. Musieliśmy odetchnąć, wyjść przed chatkę, opanować wzruszenie. Okazywanie emocji na planie jest niezawodowe. Zawsze staramy się „trzymać”, dlatego nie pojmuję, jak to się stało, że pani Mania (tak wołali na nią sąsiedzi) rzuciła nas, chłopów, na kolana. Mówiła o młodszym braciszku, który zmarł niedługo po tym, jak rodzina zamieszkała w wykopanej przez siebie norze – ziemiance, o jego marzeniu o słodkiej bułeczce i o tym, że kiedy mamie udało się wreszcie ją jakoś zdobyć, to umierający Staś już tylko w rączkach ją trzymał, i o tym, jak trzeba było go pochować, a nie było z czego zbić trumienki, więc tatko wyjął deski z tej ziemianki i zbił małą skrzynkę. Do dziś stają mi te obrazy przed oczami. Dopowiem tylko, że z całej rodziny przeżyła tylko Marysia i najmłodszy braciszek. Tatę rozstrzelano, mama i rodzeństwo zmarli z głodu i chłodu. Wszyscy mieszkający w stepach Polacy mają podobne wspomnienia, każdy dorosły Polak to cała książka bólu i rozpaczy.

– Takie doświadczenia z pewnością zmieniają ludzi.
– Tamci ludzie są inni niż my. Przekonałem się wielokrotnie, że oni inaczej myślą, inaczej mówią, inaczej przeżywają. W swojej szczerości, naturalności, prostocie stają się tak prawdziwi, że myślisz sobie, iż wpadłeś do nieznanego świata, na nieodkrytą planetę, w której nie zagościł fałsz, kłamstwo, spryt, obłuda. Dziennikarz po wielu latach pracy wyczuwa je na odległość. Można odkrywać nieznane dalekie lądy, niedostępne miejsca, ale kto wie, czy nie większe skarby można odnaleźć w zupełnie szarych, nieciekawych z pozoru miejscach. Zresztą tego rodzaju „znaleziska” bardziej mnie zawsze fascynują.

– Znalazł Pan taki skarb na Syberii?
– I to niejeden. Weźmy taką wioskę leżącą – jak by się wydawało – na końcu świata, bo w dalekiej Rosji, wciśniętą w tajgę, dokąd prowadzi tylko jedna droga. To Wierszyna, miejscowość założona przez polskich dobrowolnych (!) osadników na początku XX wieku. Brak normalnego kontaktu z dawnym krajem, fakt, że niemal wszyscy starsi nie umieli czytać i pisać, sprawił, że w Wierszynie, niczym w naturalnej enklawie, przetrwała polska mowa sprzed stu lat. Kto jeszcze w Polsce mówi: „jopko”, „jojko”, „cerwune”? Kto tak układa zdania, posługuje się taką melodią? Można więc zanurzyć się w czasie, cofnąć się do tyłu o cały wiek i znaleźć się na kawałku zupełnie innej Polski.

„Pielgrzym” 2018, nr 2 (735), s. 24-27

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *