Byłem bandziorem – rozmowa z Pawłem Cwynarem, autorem książki pt. „Wysłuchaj mnie, proszę”

Przestępcą został już w wieku szesnastu lat. Najpierw były napady i drobne kradzieże, jednak w krótkim czasie stał się jednym z najgroźniejszych bandytów w Polsce. W zakładach karnych spędził kilkanaście lat, tam też się nawrócił. Dziś Paweł Cwynar spotyka się z ludźmi, daje świadectwo swojej wiary i pisze książki. Pierwsza – „Wysłuchaj mnie, proszę”, wydana przez Wydawnictwo „Bernardinum”, ukazała się pod koniec ubiegłego roku.

REKLAMA

– Przestępcom i bandytom przeważnie przypisuje się patologiczne środowisko, dysfunkcyjną rodzinę. Pan wychowywał się jednak w domu, gdzie relacje były poprawne.
– Rzeczywiście, w moim domu nie było patologii w żadnej formie. Ani tej jawnej, o której wszyscy dookoła wiedzą, ani ukrytej, gdzie ludzie głównie niszczą się psychicznie i dręczą, tak, żeby inni nie wiedzieli. Mama pracowała w Narodowym Banku Polskim, a tata na kolei. Siostra jest przyzwoitym człowiekiem. Czułem się kochany i miałem poczucie bezpieczeństwa. Rodzice kładli też duży nacisk na czytanie książek. Na początku byłem przez nich trochę przymuszany, ale szybko sam się wciągnąłem i potem czytałem już nałogowo. To bardzo rozwinęło mój umysł.

– Nie bardzo mi to pasuje do Pana temperamentu i przestępczej drogi, którą Pan bardzo szybko rozpoczął.
– Oprócz tego, że czytałem, byłem też znakomitym sportowcem. Rozpierała mnie energia. W podstawówce – od szóstej do ósmej klasy – wygrywałem prawie wszystkie zawody, stawałem na najwyższym podium. Towarzyszyło mi poczucie dumy i przyzwyczaiłem się do tego, że jestem w centrum uwagi. Dziś wiem, że zgubiła mnie pycha. Tymczasem w zawodówce wszystko się zmieniło. Nauczyciel od wychowania fizycznego nie był zainteresowany moimi sukcesami, zostałem pozostawiony sam sobie. I właśnie wtedy poprosiłem rodziców, żeby w drzwiach mojego pokoju wstawili zamek. Sprytnie uargumentowałem to spokojem, który jest mi potrzebny do czytania i myślenia. Mieszkaliśmy na parterze i późnym wieczorem wymykałem się przez okno, szukając sposobu, żeby spalić ten nadmiar adrenaliny. W ten sposób zacząłem spotykać różnych ludzi. Sam do końca nie wiedziałem, czego chcę, nie miałem pomysłu na przyszłość. Na pewno nie planowałem jednak, żeby zostać przestępcą.

– Panie Pawle, skoro relacje z rodzicami były dobre, dlaczego nie rozmawiał Pan z nimi o tym, co dzieje się w szkole?
– Byłem już samodzielny i czułem się na tyle dorosły, żeby sam rozwiązywać swoje problemy i o sobie decydować. Niespecjalnie chciałem rozmawiać o tym z rodzicami. Oni dali mi zresztą spory margines zaufania, być może to był błąd.

– I ta „dorosłość” pchnęła Pana w wieku kilkunastu lat na drogę przestępczą.
– Zaczęło się od zwykłego chuligaństwa, zadymy. To były najpierw prymitywne napady. Najczęściej na ludzi mocno podpitych, którzy po wypłacie wracali do domu. Szybko uczyłem się od starych recydywistów, których spotykałem, szwendając się w nocy po Legnicy. Oni też wpajali mi pewne zasady, które jeszcze wtedy obowiązywały w świecie przestępczym. I tak – nie wolno napadać na ludzi starszych, ludzi niepełnosprawnych, księży. Nie można rabować kościołów i cmentarzy. Imponowało mi, że należę do jakiejś grupy, szybko wciągnąłem się w to przestępcze środowisko. Mogłem się realizować i wykorzystywać nadmiar energii.

– Pociągał Pana napad sam w sobie czy zarobione pieniądze?
– Prawdę mówiąc, te pieniądze zupełnie nie były mi potrzebne. W domu niczego mi nie brakowało. Oddawałem je wspólnikom albo jakoś bezwiednie traciłem na bzdury. Cieszyłem się, że spalam adrenalinę i że ktoś mnie docenia.

– Rodzice nie wiedzieli, co się z Panem dzieje?
– Rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Dowiedzieli się, że jestem chuliganem, kiedy pierwszy raz zostałem zatrzymany. W wieku szesnastu lat trafiłem do izby dziecka za pierwsze drobne chuligaństwa. Tam spotkałem Daniela, który namówił mnie do ucieczki. Mieliśmy w nocy obezwładnić milicjanta i uciec. Plan się jednak trochę skomplikował. W nocy zaczęliśmy walić w drzwi, przyszedł milicjant, tylko nie wzięliśmy pod uwagę, że będzie to tak potężne chłopisko, ważył chyba ze sto dwadzieścia kilo, a ja około pięćdziesięciu. Nie mogłem się jednak wycofać i uderzyłem go dwa razy. Oczywiście zwycięzca mógł być tylko jeden. Milicjant zamknął mnie w celi. Sprawa była bardzo poważna – pobicie funkcjonariusza na służbie. Dlatego rano przyjechała po mnie specjalna brygada w hełmach z psami i tarczami. Zostałem mocno pobity szturmowymi gumami, skóra dosłownie na mnie pękała. Potem zamknięto mnie w specjalnej izolatce na samej górze. Tam mnie rozebrali, uchylili okno i oblali zimną wodą. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem smak śmierci, myślałem, że umieram. Spędziłem w tej izolatce dwa tygodnie i dziś wiem, że uratowała mnie moja młodość, miałem silny organizm… i oczywiście czuwała nade mną Boża Opatrzność.

– Tak Pan to widzi z perspektywy czasu?
– Już jako dziecko miałem w swoim życiu kilka trudnych przypadków na granicy życia i śmierci. Potem, na drodze przestępczej, też tak było. Pan Bóg mnie z tego wyciągnął. Wie Pani, może to, co powiem, będzie dziwne, sam się nad tym zastanawiam, ale myślę, że Pan Bóg ma dla mnie określony plan, a to, co wydarzyło się w moim życiu przed nawróceniem, jest jego częścią. Jak św. Paweł, jeżdżę teraz w różne miejsca i daję świadectwo swojej wiary. Najważniejsze świadectwa są w więzieniach. Przestępcy chcą słuchać takich ludzi jak ja, często chętniej niż księdza. Znam to środowisko, wiem, jakim językiem do nich mówić. W zakładach karnych spędziłem piętnaście lat, grypsowałem, czyli w hierarchii byłem naprawdę wysoko. Ci ludzie mi wierzą. Należę teraz do wspólnoty bractwa więziennego w Bydgoszczy. Oni wiedzą, po co ta wspólnota przychodzi. Mówię o wolności Pana Boga, której sam doświadczyłem za darmo. Pan Bóg ze mną nie handlował. Odczytałem jego znaki, wpisałem się w to i teraz jestem dumny z tego, że mogę dawać świadectwo.

– Pana nawrócenie to była jednak długa i wyboista droga. W dość krótkim czasie z chuligana stał się Pan poważnym przestępcą. Czy jednak ten pierwszy epizod w izbie dziecka nie wywołał jakiejś refleksji? Nie pojawiła się myśl: „Pawle, nie tędy droga”?
– Było już za późno. Z izby dziecka trafiłem do poprawczaka, z którego też próbowałem uciec już pierwszego dnia. Zapchałem szpilką zamek w drzwiach, przyszli funkcjonariusze, tak zwani zeksi, jak potocznie ich się nazywało. Porządnie mnie sprali i znowu na „dzień dobry” – izolatka. Po dwóch tygodniach trafiłem do grupy i tu już zaczęła się błyskawiczna szkoła degradacji i demoralizacji. O czym można rozmawiać w takim środowisku? Przede wszystkim o kobietach, podbojach miłosnych i przestępstwach. Co zrobić, jak zrobić? W poprawczaku byliśmy też dość często bici, to rodziło w nas agresję i biliśmy się nawzajem. Raz niefortunnie uderzyłem kolegę, poleciał na ścianę i uderzył w nią głową. Okazało się, że ma niedotlenienie mózgu i wylądował w szpitalu. Moja mama przyjechała na widzenie i została wezwana przez dyrektora. Sprawa była poważna, ponieważ w przypadku, gdyby ten chłopak nie wrócił w ciągu tygodnia do zakładu, postawiono by mi zarzut usiłowania zabójstwa. I wtedy moja mama zrozumiała, co się naprawdę ze mną dzieje. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, jaką mądrością się wtedy wykazała. Na początku próbowała mi coś powiedzieć, ale ja żyłem w kompletnie innym świecie. Imponowała mi rywalizacja, kumple, świat grupy. Nie posłuchałbym wtedy mamy. Ona, jak się dowiedziałem, sięgnęła po różaniec i zaczęła się modlić. Krok po kroku mądrze mi pomagała. Wyciągnęła mnie z potężnego bagna.

– Co się wydarzyło po wyjściu z poprawczaka?
– Spędziłem tam rok i po wyjściu na wolności byłem tylko miesiąc. Od razu zorganizowaliśmy sobie grupę, kolejne przestępstwa i błyskawicznie trafiłem do zakładu karnego, gdzie ze względu na duży stopień demoralizacji dostałem status recydywisty. Miało mnie to utemperować, a stało się odwrotnie. Wśród recydywistów poczułem się jak ryba w wodzie.

– Kiedy zrozumiał Pan, że stacza się w przepaść i może nie być już odwrotu? To był proces czy jakieś konkretne wydarzenie?
– Miałem kolejne wyroki. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Legnicy dochodziło do strzelaniny z moim udziałem, podkładaliśmy bomby. Z Rosji przywiozłem kilera, bo mieliśmy wojnę gangów na swoim terenie. Miałem poważne zarzuty, pisała o mnie prasa, mówili w telewizji. Kiedy byłem znowu w więzieniu, pod okno przyjechał jeden z moich rywali i odgrażał mi się. Powiedziałem sobie, że nie odpuszczę. Z łóżka, na którym spałem, wyciąłem kawałek deski, z której wystrugałem pistolet, osmoliłem, wylakierowałem i przyczepiłem na gumce do klatki piersiowej. Chciałem uciec z rozprawy, która czekała mnie w sądzie w Złotoryi. Jednak ktoś mnie sypnął i na rozprawę jechałem już z antyterrorystami. Po powrocie przyznano mi status więźnia szczególnie niebezpiecznego. W tej przestępczej hierarchii ciągle piąłem się w górę. We Wrocławiu podczas walki Andrzeja Gołoty z Timem Witherspoonem poznałem „Pershinga” i ludzi z Pruszkowa. Zacząłem robić poważne rzeczy i zarabiać naprawdę duże pieniądze. W tym czasie poznałem wielki świat. Byłem bogaty, miałem swoje nieruchomości i samochody. Balowałem w warszawskich lokalach. Rachunki, które płaciliśmy, były astronomiczne. Za te pieniądze można było kupić naprawdę niezły samochód. Tam jednak nastąpiło pierwsze zderzenie z prawdą.

– Czego się Pan dowiedział?
– Przede wszystkim, że jest to świat oparty tylko i wyłącznie na bezwzględnym złu i że nie ma żadnych wyjątków. Pamiętam, jak podszedł do mnie na imprezie kumpel i powiedział: „Słuchaj, wziąłem kilkadziesiąt tysięcy »papy« (slangowe określenie dolarów), żebyśmy »odpalili« Tomka”. Ja miałbym zastrzelić, w dodatku przyjaciela. Dlaczego? Potem dowiedziałem się, że innemu koledze mamy porwać dziecko, bo komuś się naraził. To było dla mnie nie do przyjęcia! Miałem swoje – bandyckie, ale jednak – zasady. Już pojawiła się jakaś refleksja. Brzydziłem się tym wielkim światem. Wycofałem się z tego, wróciłem do siebie na Dolny Śląsk.

– To znaczy, że zaprzestał Pan całkowicie działać w grupach przestępczych?
– Nie, nadal działałem, ale już tylko lokalnie, nie na tak szeroką skalę, jak wcześniej. W 2005 roku po raz kolejny trafiłem do więzienia. W naszej grupie znalazły się dwie osoby, które wstawione zostały przez Centralne Biuro Śledcze. Mieliśmy podsłuchy, zamontowane były kamery. Monitorowano mnie przez długi czas, więc dowody były niepodważalne. Ponieważ miałem dużo znajomości w całej Polsce, zaproponowano mi status świadka koronnego. Od razu – z zasady – odmówiłem. Spróbowali raz jeszcze i kiedy znowu odmówiłem, wpakowali mnie do więzienia. Znalazłem się w tak zwanej tygrysówie, czyli małej celi, w której jest klatka. Do tego opustoszyli wszystkie miejsca dookoła, tak, żebym nie miał z nikim kontaktu. Na spacer też chodziłem samotnie. W ten sposób chcieli mnie złamać psychicznie. Nie dałem się, co więcej – wtedy nastąpił pierwszy mały cud. Wracam po spacerze do celi i znajduję kilka kartek. Były to fragmenty Pisma Świętego. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak się tam znalazły. Przeczytałem od razu, a ponieważ mam duszę filozofa, zacząłem myśleć o tym, co się stało. „Biję” w drzwi do klawisza i mówię: „Słuchaj, przynieś mi Biblię”. Nie chciał, tłumacząc się przepisami. Ponieważ trzy dni wcześniej dwie cele obok powiesił się młody chłopak, zaszantażowałem klawisza, że też to zrobię, jak nie przyniesie mi Biblii. Powiedziałem: „Słuchaj, po co ci kłopoty, będziesz miał papierkową robotę, problemy, po co ci to?”. Nie wiem, czy się mną przejął, czy przemówiła do niego wizja czekających go procedur, ale po kilku dniach pod poduszką znalazłem Pismo Święte. Czytałem je intensywnie przez dwa miesiące i wtedy miałem znamienny sen…

– Co w nim Pan zobaczył?
– Idę pięknym, szerokim pałacowym korytarzem. Po jednej stronie znajdują się drzwi, wszedłem w jedne z nich i trafiłem do dużej auli. Na środku był odrapany więzienny stolik, przy którym siedziały dwie postacie. Z lewej strony młody, dobrze ubrany, w eleganckim garniturze i modnie przystrzyżony mężczyzna. Od razu wiedziałem, że to szatan. W snach pewne rzeczy są oczywiste. Po prawej – w łunie blasku – siedział Pan Bóg. Tam rozgrywała się partia pokera. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Bóg nie gra w pokera, jednak taka wizualizacja najprawdopodobniej była mi potrzebna. Każda z postaci ze snu coś zaoferowała. Szatan jakieś ogromne bogactwo, Pan Bóg coś, czego nie mogłem rozpoznać. W tym momencie obudziłem się i zacząłem się zastanawiać, o co chodzi. Chwyciłem za Pismo Święte. Odpowiedź przyszła po kilku dniach, zrozumiałem, że to jest gra o życie wieczne. I wtedy znowu byłem kuszony przez szatana, który szeptał: „Daj spokój, po co ci to? Myślisz, że będzie tak kolorowo. Chcesz być jak te mohery, klepać pacierze?”. Ponieważ lubię walkę i nie jestem strachliwy, a większej stawki niż życie wieczne i Pan Bóg nie ma, pomyślałem sobie, że nie dam się zastraszyć i powalczę. I co się stało? Rozebrałem się do spodenek i przez miesiąc codziennie leżałem przy uchylonym oknie na betonowej posadzce celi. Doskonale to pamiętam, bo zima wtedy była wyjątkowo mroźna. Temperatura w nocy spadała nawet do minus czterdziestu stopni. Musiałem – ja, groźny bandzior – ugiąć kark przed Panem Bogiem, żeby Jego słowo zaczęło do mnie docierać. Potem poprosiłem o księdza. Wyspowiadałem się z całego życia, przyjąłem Pana Jezusa pod postacią opłatka i powiedziałem: „Boże, chcę być w Twojej drużynie”.

– Panie Pawle, więzienie to określony system, rutyna i paradoksalnie łatwiej jest trzymać się w ryzach. Sprawdzianem staje się wyjście na wolność i rozpoczęcie nowego życia. Dużo osób wraca do świata przestępczego.
– Rzeczywiście, pokusa jest bardzo silna. Ja się jej oparłem. Z więzienia wyszedłem na początku 2011 roku. Poszedłem do domu i uporządkowałem swoje rzeczy. Wyrzuciłem na śmieci wszystko, co kojarzyło mi się z tamtym życiem. Sporo rozdałem biednym. I tak – w jednych spodniach i koszuli – rozpocząłem nowy etap. Było bardzo trudno, począwszy od szyderstw, które słyszałem, chodząc codziennie do kościoła. Znalezienie pracy i jej utrzymanie też nie było łatwe. Jak ktoś poznał moją przeszłość, od razu mnie zwalniał. Pewnego dnia przyszedł kwit z zieleni miejskiej. Miałem odrabiać przez dwa miesiące zaległy mandat. Dla mnie, jeszcze do niedawna króla tego miasta, straszne upokorzenie. Znowu zgiąłem kark, założyłem zielony kubrak, wziąłem miotłę i poszedłem sprzątać ulice. Koledzy szydzili ze mnie, porobili smartfonami zdjęcia i proponowali: „Paweł, chodź do nas, zostaw to. Mamy dla ciebie coś lepszego. Zarobisz dużo szmalu”. Nie poddałem się, wiedziałem, że to Jezus, a nie oni, jest moim przyjacielem.

– Trzymam w ręku książkę zatytułowaną „Wysłuchaj mnie, proszę”. Jest Pan jej autorem. Większość tekstu powstała w Anglii, do której wyjechał Pan w poszukiwaniu pracy.
– Długo by o tym opowiadać. To kolejne, skrajnie trudne doświadczenie. Przez pewien czas byłem bezdomny, jadłem ze śmietników i piłem wodę z kałuży. Zacząłem też pisać i umieszczać w Internecie różne treści, swoje przemyślenia. To podobało się ludziom, dostawałem bardzo dużo lajków. Wtedy zacząłem pisać książkę i szukać wydawcy. Trwało to cztery lata, ale książka jest, już piszę następną. Chciałabym się tym zajmować i wierzę, że z Bożą pomocą dam sobie radę. Dostałem od Niego tak dużo, nie jestem w stanie wyrazić w słowach swojej wdzięczności. I niech mi ktoś powie, że Boga nie ma. To kompletnie bez sensu!

„Pielgrzym” 2017, nr 27 (733), s. 22-26

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *