Wyśpiewane marzenia – rozmowa z Julią Pruszak, śpiewaczką operową

Dorastała w maleńkim miasteczku położonym na Kociewiu – w Czarnej Wodzie, ale marzenia zawsze miała wielkie. Właśnie spełnia się jedno z nich – gra główną rolę w operze Giacoma Pucciniego La Bohème/Cyganeria w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. O tym, jak cenna jest siła marzeń i że warto za nimi podążać, Julia Pruszak opowiada w rozmowie z Mają Przeperską.

REKLAMA

– Niejedna sopranistka miała chrapkę na rolę Mimi – na castingu pojawiły się dziesiątki chętnych. Ale do głównej roli w Cyganerii wybrano właśnie Panią.

– W dodatku na takim przesłuchaniu byłam po raz pierwszy w życiu! Nigdy wcześniej nie miałam z tym styczności. Byłam skupiona na studiowaniu i obowiązkach z tym związanych. Casting był więc dla mnie dużym wyzwaniem. Ale razem z prof. Ewą Marciniec, z którą mam zajęcia w Akademii Muzycznej w Gdańsku, stwierdziłyśmy, że należy spróbować. Bo właściwie dlaczego nie. Wiedziałyśmy, że rola Mimi jest dla mnie odpowiednia, w takim sensie, że jest idealna dla mojego głosu. Mimo to nie wiedziałam, czy to będzie dobry moment i czy już powinnam spróbować, bo zazwyczaj rolę Mimi podejmują dojrzalsze śpiewaczki, z większym doświadczeniem. Ja mam dopiero dwadzieścia cztery lata i mój głos cały czas jeszcze dojrzewa i się zmienia.

Ale zaryzykowałam, bo inaczej niczego bym się nie dowiedziała. W castingu brało udział kilkadziesiąt osób. Był to dla mnie spory stres, nie miałam nawet pojęcia, jak to będzie wyglądać. Ale, jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Poszłam, zaśpiewałam i czekałam na wyniki… Długo ich nie otrzymywałam. Już myślałam, że nic z tego nie wyjdzie. Aż tu po dwóch miesiącach dzwoni telefon – głos w słuchawce powiedział, że chcą mnie w tej roli!

– Co Pani wtedy poczuła – szok, niedowierzanie?

– Ogromny szok i ogromną radość jednocześnie! Na początku była bardzo duża euforia, a potem nagła myśl zwątpienia: czy ja sobie w ogóle poradzę! Zastanawiałam się, czy mój głos da radę. To są przecież tylko dwa mięśnie.  Z nimi jest tak, jak u sportowców – jeśli nie ma kondycji, to mięśnie siadają i nie ma dobrych wyników. Był spory strach, ale nie poddawałam się. Czułam, że to jest rola dla mnie i że sobie z nią poradzę. Jak nie w tym momencie, to w innym. Ale dostałam tę szansę i mogłam to zaśpiewać już teraz. Dałam z siebie wszystko… i udało się.

– Pamięta Pani ten moment, gdy kurtyna poszła w górę i zaczęliście grać ten pierwszy, premierowy spektakl?

– Doskonale. Ale zawsze, gdy sobie to wyobrażałam, bardzo się bałam. Czułam ogromną tremę, cała dygotałam ze strachu. Lecz gdy tylko nadszedł dzień premiery, czułam tak wielką radość, podekscytowanie i euforię, że trudno to opisać. Nie sparaliżował mnie strach, było zupełnie na odwrót. Nie mogłam się doczekać, by wyjść na scenę i zaśpiewać.

– Gdy już spektakl dobiegł końca, publiczność zareagowała niezwykle entuzjastycznie, w prasie posypały się pozytywne recenzje…

– Wygląda na to, że cały nasz zespół zdał egzamin. Zabawne jest to, że gdy to ja jestem po stronie publiczności i śpiewacy na koniec wychodzą na scenę, by się pokłonić, zawsze się wzruszam, mając nadzieję, że kiedyś i mnie coś takiego spotka… Do tej pory wyobrażałam sobie, jakie to musi być piękne uczucie. I gdy ja wyszłam na te oklaski – a trzeba przyznać, że były spore (śmiech) – było to bardzo miłe, miałam w sobie radość, ale chyba jednak więcej było we mnie niedowierzania… Dopiero jak wróciłam do domu i położyłam się spać, wszystko zaczęło do mnie powoli dochodzić. Pomyślałam: „O rety! Stało się”.

– A jaka jest ta Pani Mimi? Macie ze sobą coś wspólnego?

– Moja Mimi jest bardzo skromną, ubogą dziewczyną po wielu przejściach, która ma ogromne marzenia. Gdy spotyka Rudolfa, wierzy, że wszystko może się zmienić. Właśnie w tej skromności i marzeniach, które są głęboko ukryte, odnajduję nasze podobieństwo. Mimi jest też bardzo romantyczna, co również jest mi bliskie, poza tym jest zakochana. Gdy poznaje Rudolfa, doznaje prawdziwej miłości. W czasie spektaklu postać Mimi jednak się zmienia, a życie pisze jej swój scenariusz.

– Spektakl jest oryginalną produkcją Theater Magdeburg, a jego reżyserką została Karen Stone. Jaki był pomysł na tę operę?

– Myślę, że już na samym początku, gdy zaczyna się spektakl, wszyscy przenosimy się do starego Paryża z XIX wieku. To zasługa reżyserki. Ważną rolę odgrywa tu scenografia. W głównych partiach można usłyszeć młodych i bardzo uzdolnionych artystów. Jest to też ukłon w stronę opery klasycznej, co ja na przykład sobie bardzo cenię.

– No właśnie, nie skrócono tu żadnej sceny. Wszystko było tak, jak u Pucciniego.

– Często zdarza się tak, że wycina się jakieś sceny, by skrócić spektakl. Ale nie w tym przypadku. My wyśpiewaliśmy tę operę od początku do końca.

– A co Panią tak urzeka w klasycznej operze?

– Przede wszystkim muzyka, ale również pewna baśniowa opowieść. To wyraz mojej wyobraźni.

– I tak już od samego dzieciństwa…

– Właściwie całe moje dzieciństwo kręciło się wokół muzyki. Rodzice mają nawet nagrania, na których jako trzylatka chętnie występuję przed kamerą i coś śpiewam albo recytuję, więc już od maleńkości wiedziałam, co mi sprawia w życiu największą frajdę (śmiech). Mówi się, że mieszkanie w małej miejscowości utrudnia rozwój i pogoń za marzeniami, ale u mnie było zupełnie na odwrót. Gdy poszłam do szkoły podstawowej moja mama zapisała mnie do ogniska muzycznego w Czarnej Wodzie, gdzie przez sześć lat uczyłam się gry na fortepianie. W tym czasie należałam też do chóru szkolnego i scholi kościelnej. Później wspólnie z mamą zdecydowałyśmy, że rodzice zapiszą mnie do szkoły muzycznej pierwszego stopnia, która mieściła się w Starogardzie Gd. W ognisku szkolnym nie miałabym możliwości, żeby dalej się rozwijać, a bardzo tego chciałam. Stąd ten pomysł. Po przesłuchaniach okazało się, że się dostałam. Wyznaczono mi instrument: flet poprzeczny. Kontynuowałam również naukę gry na fortepianie. Po czterech latach ukończyłam ten etap edukacji muzycznej. Miałam rok przerwy i potem, w wieku piętnastu lat, gdy skończyłam gimnazjum, musiałam wybrać liceum i podjąć decyzję, co chcę dalej robić w swoim życiu. To był okres, w którym bardzo dużo się zastanawiałam, czy iść dalej w kierunku muzycznym, a jeśli tak, to w jakim: czy fortepian, czy flet, a może śpiew. Bo to śpiewanie właśnie kochałam z tego wszystkiego najbardziej. Postanowiłam złożyć papiery do Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II stopnia w Gdańsku. Dostałam się. Wtedy postanowiłam, że chciałabym rozwijać się w kierunku operowym.

– I tak też się stało.

– Złożyłam papiery do Akademii Muzycznej w Gdańsku i w Warszawie. Do Warszawy się nie dostałam, do Gdańska – tak. Jednak początek edukacji był bardzo ciężki, dlatego że nie byłam do końca przygotowana do tego typu śpiewu. Bo jeśli chodzi o śpiew operowy, to nie miałam o nim właściwie żadnego pojęcia! Żadnej techniki, nic z tych rzeczy. Potem okazało się, że to był duży plus – nie miałam złych nawyków, jak niektórzy studenci, którzy już wcześniej próbowali robić coś w tym kierunku. Ja uczyłam się wszystkiego od podstaw, i to od najlepszych. Jak już minął pierwszy strach, cały okres studiów upłynął mi pod znakiem przyjemności. Uwielbiałam moje zajęcia. Każdy przedmiot mnie intrygował i ciekawił. Było dużo tańca, dużo aktorstwa i przede wszystkim śpiewu.

W tym zawodzie potrzeba bardzo dużo czasu, aby się w pełni rozwinąć. W tym roku kończę studia. Jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej. Wszystkie te lata doprowadziły mnie do tego, że udało mi się już jako studentka odnaleźć w zawodzie.

– Żeby zdobyć się na takie marzenia i tak konsekwentnie je realizować, trzeba mieć w sobie wiele odwagi.

– Bardzo dużym wsparciem byli dla mnie rodzice, przede wszystkim mama, która też ma zdolności muzyczne, i gdy tylko zobaczyła we mnie odrobinę talentu i chęć rozwijania go, bardzo mnie w tym wspierała. Uważam, że wiarę we własne możliwości w największym stopniu zawdzięcza się właśnie rodzicom. Bo jest mnóstwo talentów w takich małych miejscowościach, jak Czarna Woda i jeszcze mniejszych, tylko w pewnym momencie gasną, jeśli nie są pielęgnowane. Ja zawsze marzyłam o tym, by śpiewać. Kiedyś myślałam sobie, że zostanę po prostu piosenkarką, z czasem to się zmieniało, aż wymarzyłam sobie bycie śpiewaczką operową. I do tego dążyłam. Wydaje mi się, że dzieci mają odwagę marzyć. Posiadają też ogromną wyobraźnię, czego nam, dorosłym, z wiekiem zaczyna brakować.

– Pani jednak z marzeń nie rezygnuje. Jakie plany na przyszłość?

– Marzą mi się jeszcze inne role. Cały czas myślę o śpiewaniu jako solistka. Chciałabym teraz skończyć pomyślnie studia i znaleźć pracę w zawodzie.

– A ukochana rola?

– Moją wymarzoną partią jest Madame Butterfly, ale na to jeszcze muszę poczekać parę lat… (śmiech).

„Pielgrzym” 2017, nr 4 (710), s. 24-26

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *