Kociewskie serce rzeźbiarza – rozmowa z Edmundem Zielińskim, rzeźbiarzem

Jest prawdopodobnie ostatnim twórcą ludowym na Kociewiu, który tworzy w duchu pierwotnej sztuki regionalnej. Od sześćdziesięciu lat rzeźbi drewniane kapliczki, szopki bożonarodzeniowe, kolorowe ptaki i figury świętych, które ozdabiają największe trójmiejskie świątynie. Jego największą dumą jest ołtarz stworzony z okazji wizyty Jana Pawła II w 1999 roku w Sopocie. Rzeźbiarz Edmund Zieliński w rozmowie z Mają Sitkiewicz opowiada o twórczości ludowej, miłości do rzeźbienia i ukochanym Kociewiu.

REKLAMA


– Podobno w pana warsztacie nie ma niedokończonych rzeźb. To prawda?
– Prawda. Choć bywało i tak, że zawieszałem prace nad jakąś rzeźbą, ponieważ nie miałem na nią pomysłu, a po latach do niej wracałem i ją kończyłem, bo nie dawała mi spokoju (śmiech). Raz – ale tylko raz – zdarzyło się, że porąbałem swoją rzeźbę, bo absolutnie nie wiedziałem, jak się do niej zabrać (śmiech). Staram się do każdej mojej rzeźby podchodzić z szacunkiem, czasem modlę się o wenę, czasem samo drewno podpowiada, co w sobie skrywa, a ja je tylko odpowiednio obrabiam.

– I tak spod pana dłuta wyszło prawie dwa tysiące rzeźb!
– A dokładnie tysiąc siedemset czterdzieści. I – proszę mi wierzyć – nie pomyślałbym, że w ciągu tych sześćdziesięciu lat mojej pracy twórczej aż tyle ich zrobię (śmiech). Choć z drugiej strony pewnie i można byłoby zrobić więcej, ale to byłaby wówczas produkcja, a ja chcę tworzyć – robić to, co mi w duszy gra.

– To co grało w tej duszy ostatnio?
– Ostatnio zrobiłem figurę św. Antoniego do kapliczki w Szteklinie koło Radziejewa dla moich krewnych. Cały czas coś rzeźbię. Mam swój warsztat, w którym przygotowuję drewno, obrabiam je, pracuję z dłutem i siekierką, a potem taką surową formę zabieram do domu i ją maluję, nadając jej charakter i wyraz.

– Najczęściej rzeźbi pan w lipie, dlaczego sięga pan właśnie po to drewno?
– Ponieważ lipa jest miękka, wdzięczna i dobrze współpracuje z dłutem.

– Jednak swoją przygodę z rzeźbieniem zaczynał pan nie od drewna, lecz od gliny.
– To się zaczęło w 1949 roku – już bardzo dawno temu (śmiech). Miałem dziewięć lat i chodziłem do drugiej klasy szkoły podstawowej w Białachowie, liczącej łącznie ze mną pięć osób. Nasz nauczyciel Stefan Gełdon – który dziś ma dziewięćdziesiąt siedem lat i jest moim przyjacielem – przygotowywał przedstawienie kukiełkowe, którego tematem była „Bajka o chłopie i jego parobku jełopie” Aleksandra Puszkina, ale myśmy o tym jeszcze wtedy nie wiedzieli. Pewnego dnia, kiedy weszliśmy do klasy, zobaczyliśmy na naszych ławkach rozłożone grudki gliny. Patrzyliśmy na to ze zdziwieniem, zastanawiając się, co to jest i do czego służy (śmiech). Widząc to, pan Stefan powiedział: „Chłopcy, ulepcie mi z tego główki”. Ulepiłem główkę i tak się ona spodobała mojemu nauczycielowi, że poprosił mnie o więcej. Były to główki dla lalek do przedstawienia. Od tego się zaczęło. Jednak musiało minąć dwanaście lat, żebym powrócił do lepienia. Wtedy to glina znowu wpadła mi do rąk. Mój kolega Ryszard Czapiewski razem ze swoim ojcem budowali dom. Kopali dół fundamentowy w ziemi i wyrzucali z niego piękną glinę. Byłem tam wtedy i wziąłem taką grudkę do ręki, i ulepiłem główkę – tak jak kiedyś w podstawówce. Jak zobaczył to pan Czapiewski, powiedział w gwarze kociewskiej: „Wej, to je czisti nasz wazonik!”. Wazonikiem nazywaliśmy naszego ówczesnego proboszcza ks. Alojzego Licznerskiego (śmiech). Pomyślałem, że skoro on w tym zobaczył jakieś podobieństwo, to spróbuję ulepić coś jeszcze, nabrałem więc do kosza gliny, poszedłem do domu i zaczęło się lepienie.
Lepiłem różne formy i postaci. Po pewnym czasie, poprosiłem Stefanię Liszkowską-Skurową, która pracowała wówczas jako etnograf w Wojewódzkim Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, aby przyjechała zobaczyć moje rzeźby i oceniła moją pracę. Przybyła razem z Wojciechem Błaszkowskim, etnografem, i Antonim Mironowskim, plastykiem. Kiedy zobaczyłem ich nietęgie miny, od razu pomyślałem: „O, bracie, łatwo nie będzie” (śmiech). Po czym pan Mironowski chwycił gliniane popiersie mojego autorstwa i zapytał: „Panie Edmundzie, a może na początek byśmy tak coś stłukli?”, i – nie czekając na odpowiedź – upuścił popiersie na betonową posadzkę, a ono rozprysło się w drobny mak…

– Dość radykalne podejście. Jak się pan wtedy poczuł?
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że mnie to nie ruszyło. Z pewnością nie było to najmilsze doświadczenie w moim życiu (śmiech). Ale to nie koniec historii… Pomiędzy tą gliną leżał drewniany ptaszek, którego kiedyś wystrugałem. Zauważyła go pani Stefania i zapytała, czy nie chciałbym spróbować rzeźbić w drewnie. Powiedziałem: „Czemu nie!”, i zacząłem strugać. Wgryzałem się z wielkim trudem w te klocki drewna. Powstawały moje pierwsze rzeźby. Jak już się ich trochę uzbierało, zaproszono mnie do wzięcia udziału w wystawie tradycyjnego sprzętu i sztuki ludowej Kociewia w Starogardzie Gdańskim. To było piękne przeżycie. Byłem dumny, że moje rzeźby znalazły się obok prac takich mistrzów, jak Stawowy, Rekowski czy Gełdon. Towarzystwo było onieśmielające, wtedy myślałem sobie: „Co ja tu robię z tymi moimi mizernotami” (śmiech). Ale zaistniałem – i od tamtej pory się tym param.

– Ale nie jest to pana jedyny zawód.
– Jestem rzeźbiarzem samoukiem, a z wykształcenia elektrykiem, pracowałem w tym zawodzie niemal do emerytury. Na szczęście jedno drugiemu nie przeszkadzało. Każdy wolny dzień czy dłuższy urlop poświęcałem na rzeźbienie, malowanie i pisanie. Myślę, że gdybym mógł się jeszcze raz urodzić, to zostałbym najpewniej etnografem lub etnologiem, ponieważ kultura regionu jest moją wielką pasją.

– Między innymi z tego powodu założył pan Gdański Oddział Stowarzyszenia Twórców Ludowych i przez dwadzieścia pięć lat był pan jego prezesem.
– Jeżeli nie będziemy dbali o swoją tożsamość, to co po nas zostanie? Powinniśmy wiedzieć, co było przed nami, jak wyglądała polska wieś, żeby móc jak najwięcej przekazać kolejnym pokoleniom. Nie potrafię inaczej myśleć. Może ktoś nazwie mnie dziwakiem – nie obrażę się – ale czasami chciałbym się cofnąć o sześćdziesiąt lat, by spokojnie żyć na kociewskiej wsi. Potrafiłbym się doskonale odnaleźć w tamtym nieistniejącym już świecie (śmiech).

– Tęskni pan za nim?
– Tak. Za tym, żeby jeździć na koniu, latem powozić wozem, a zimą saniami… Na polach wykopywać ziemniaki haczką… (śmiech) Wiem, że nie da się tego przywrócić, ale potrafiłbym żyć w tamtym czasie, byłbym szczęśliwy…

– Jaka jest kociewska wieś?
– Dziś jest już inna. Ale kiedy byłem dzieckiem, wieś kociewska była dla mnie zamknięta horyzontem, który widziałem każdego dnia, wychodząc przed leżący pod lasem dom. Uwielbiałem ten widok. I nawet dziś – mimo że od wielu lat mieszkam w Gdańsku – często za nim tęsknię. Nic na to nie poradzę, mam kociewskie serce.

– Kociewie jest dla pana inspiracją?
– Największą. Z pewnością inspirowały mnie figury sakralne, które widziałem w swojej okolicy przy kapliczkach i w kościołach. Na samym początku często rzeźbiłem św. Antoniego, św. Franciszka, Matkę Bożą. Potem pojawiła się postać Chrystusa, szopki bożonarodzeniowe, anioły. Rzeźba ludowa zawsze wiązała się z sacrum.

– Słynie pan też z rzeźbienia kolorowych ptaków.
– Rzeźbię je już od wielu lat, ale stosunkowo niedawno, bo jakieś pięć lat temu, zacząłem tworzyć tak zwane ptaki-dziwaki (śmiech). Najpierw były smukłe i bez skrzydełek. Drewno czasem podpowiadało, jak ten ptaszek ma wyglądać – wychodził dziób i nóżki, potem zacząłem dokładać skrzydła. Moje ptaki są wesołe i kolorowe – każdy jest inny. Chwytam za pędzel i maluję je, aby były radosne. Im bardziej pstrokate, tym lepsze (śmiech).

– Jest pan również autorem szopki, która co roku wystawiana jest w kościele Opatrzności Bożej na gdańskiej Zaspie.
– Zrobiłem ją trzydzieści lat temu na prośbę proboszcza ks. Kazimierza Wojciechowskiego. Trzeba było wyrzeźbić dużo figur, więc poprosiłem o pomoc moich braci – też rzeźbiących – Rajmunda i Jerzego. Według mojej koncepcji Rajmund wyrzeźbił grającą kapelę, a Jerzy wielbłąda, osiołka i krowę. Reszta to moja robota. Czasem coś tu wymieniam, kiedy jakaś figura za bardzo się zestarzeje. Natomiast jeśli chodzi o dobór kolorów, to jest on nieprzypadkowy. Dawna rzeźba ludowa zawsze była kolorowana z uwagi na to, że po pierwsze – zakrywała nieudolności warsztatowe twórcy, po drugie – farba chroniła przed deszczem, wiatrem i niskimi temperaturami, a po trzecie – kolor podkreślał atrybuty świętych, dzięki czemu od razu było widać, kto jest kim.

– Co uważa pan za swoje największe dzieło?
– Zdecydowanie sopocki ołtarz papieski z 1999 roku. Rok przed wizytą papieża Jana Pawła II w Sopocie wspaniały artysta Marian Kołodziej zaprosił do pracy nad ołtarzem czterdziestu dziewięciu ludowych artystów z Pomorza, w tym mnie. Tak stworzyłem osiem monumentalnych figur, które współtworzyły ołtarz. Były to rzeźby św. Franciszka, św. Józefa, Matki Boskiej, Jezusa na krzyżu i kapliczki. Nigdy wcześniej ani potem nie zrobiłem czegoś tak dużego, tak doniosłego. Nad figurami pracowałem całą zimę – aż do kwietnia. Tempo było zawrotne! (śmiech) To było jednak dwadzieścia lat temu, dziś pewnie byłoby mi dużo trudniej. Cieszę się, że byłem częścią takiego niezwykłego projektu. Jestem z tego bardzo dumny.

– Co pan czuł, kiedy zobaczył już swoje rzeźby na papieskim ołtarzu?
– Byłem na miejscu podczas prac montażowych. Widziałem, jak za pomocą dźwigu stawiano jako pierwszy mój krzyż z Panem Jezusem. Trochę nie dowierzałem, że to się dzieje naprawdę (śmiech). Piękne uczucie. Nigdy nie pomyślałbym, że moja pasja zaprowadzi mnie do takiego momentu.

– Taki talent nie mógł się zmarnować.
– Dał mi go Pan Bóg, więc musiałem go wykorzystać. Pewnie kiedyś, jak się spotkamy na Górze, to powie: „No, ja nie wiem, czyś ty wszystko zrobił, co trzeba” (śmiech). A póki co – robię swoje.

EDMUND ZIELIŃSKI – urodzony w 1940 roku w Białachowie na Kociewiu. Rzeźbiarz w drewnie, twórca obrazów na szkle. Szeroko doceniany za swój niebanalny, indywidualny styl. Niezwykle zaangażowany w działania na rzecz Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Od lat opisuje i dokumentuje działalność i twórczość ludową w regionach kociewskim i kaszubskim. Za wieloletnią działalność na rzecz Kociewia oraz propagowanie kultury kociewskiej otrzymał nagrodę prezydent Gdańska w dziedzinie kultury; laureat Dorocznej Nagrody Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu 2021 w kategorii twórczość ludowa.

„Pielgrzym” [20 i 27 lutego 2022 R. XXXIII Nr 4 (841)]



TUTAJ można zakupić 04/2022 numer dwutygodnika „Pielgrzym” w wersji tradycyjnej (papierowej):
https://ksiegarnia.bernardinum.com.pl/pl/p/Pielgrzym-42022-/1795

UWAGA – NOWOŚĆ!
TUTAJ można zakupić 04/2022 numer dwutygodnika „Pielgrzym” w wersji elektronicznej (PDF):
https://ksiegarnia.bernardinum.com.pl/pl/p/Pielgrzym-042022PDF-/1796


Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *