Bardzo młoda starsza Pani – rozmowa z Wirginią Szmyt, najstarszą w Polsce profesjonalną didżejką

DJ Wika – bo taki przyjęła pseudonim, to najstarsza w Polsce profesjonalna didżejka. Łączy pokolenia, inspiruje i łamie stereotypy, zwłaszcza te dotyczące starości. Imprezy przez nią prowadzone w Polsce i zagranicą przyciągają tłumy. Z Wirginią Szmyt rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA


– Czytając Pani biografię, można się przekonać, jak niebanalne życie prowadziła Pani od samego początku. Niedaleko sięgając, już samo imię – Wirginia – jest nieprzeciętne.
– Imię rzeczywiście jest oryginalne, ale ja też byłam niebanalna (śmiech). W szkole dzieci wołały do mnie: „Virga nogą dyrga”. Poza tym szukano zdrobnień: Wirga, Wilusia, Wirusia itp.

– I tak to „dyrganie” nogą zostało… Bo co innego teraz Pani robi, prowadząc dyskoteki?
– No tak, nie przypuszczałam jednak, że będę w bardzo dojrzałym wieku najstarszą w Polsce didżejką. Cieszę się, że tak się stało, bo to bardzo miłe i dające wiele pozytywnych emocji zajęcie. Jednak, jak ktoś przeczyta książkę, dowie się, że nie jestem wcale tak frywolna i podchodząca do życia wyłącznie zabawowo. Jestem o wiele bardziej skomplikowana i mój świat wewnętrzny ma różne oblicza, też bywam smutna… Pani mi nie wierzy?

– Patrząc na Pani radosną i ciągle młodzieńczą twarz, brzmi to trochę kokieteryjnie. Jednak  związane z wojną rodzinne przeżycia, o których mówi Pani w książce, musiały pozostawić ślad. Ciągłe zmiany miejsc, tułaczka…
– Łatwo nie było. Moje życie, faktycznie często na walizkach, na pewno wyraźnie wpłynęło na moją psychikę. Przemieszczaliśmy się, ponieważ mój ojciec stale czegoś poszukiwał. Nie mógł się przyzwyczaić, że po wojnie wszystko było państwowe lub czyjeś, a on chciał mieć coś własnego. Dlatego ciągle szukał i zmieniał miejsca. Dla małej dziewczynki, która już zdążyła jakoś zaaklimatyzować się w środowisku i w szkole, mieć przyjaciół, to była bardzo trudna sytuacja. Prowadziliśmy więc takie cygańskie życie, które na pewno w jakiś sposób spowolniło moją edukację. W jednej szkole byłam bardzo dobrą uczennicą, w innej już średnią, a w kolejnej zupełnie nie radziłam sobie z matematyką, wszystko zależało od poziomu nauczania.

– Jednak to Panią w jakiś sposób zahartowało. Jak na pustyni trzeba będzie zasiać rzodkiewkę, to Pani to zrobi.
– (Śmiech) Tak czasami żartuję.  Przez całe życie byłam przekonana, że trzeba zaufać własnym możliwościom i stąd czerpać siłę. Trzeba liczyć na siebie. Zrozumiałam to, obserwując moją mamę, która nie miała innego wyjścia. Ojciec, owszem, był i nas bardzo kochał, nie umiał jednak zapewnić nam stabilizacji. Potrafił na przykład  z jedną pensją przyjechać taksówką znad morza do Poznania, zaprosić mnie na obiad do restauracji i pojechać z powrotem do siebie. Miał w sobie tę fantazję i szaleństwo. Taki był i takiego się go kochało. Jednak była też proza życia, o którą musiała zatroszczyć się mama, ciężko pracując. Później w dorosłym życiu myślałam, że ja bym chyba nie wytrzymała w takim związku, ale moja mama, mając solidne wychowanie, patrzyła na ojca inaczej. Nie do pomyślenia było, żeby ona się z nim rozstała, ja bym pewnie tak zrobiła.

– Pani też ma całkiem sporo fantazji. Kto po siedemdziesiątce decyduje się iść do programu „Mam talent”?
– Ja się sama nie zdecydowałam, po mnie po prostu przyjechano. Wieść o tym, że w jednym z warszawskich pubów gra i miksuje dla wszystkich pokoleń, co tu dużo gadać, starsza już pani, szybko się rozeszła. Kto by nie chciał zobaczyć takiego „zjawiska”?  No i dziennikarze TVN przyszli popatrzeć, jak ja to robię. Widocznie im się spodobało, bo powiedzieli, że koniecznie powinnam się zgłosić do tego programu. Odpowiedziałam, że przecież ja nie mam żadnego talentu. Ale oni bardzo nalegali, mówiąc, że mój sposób miksowania to jest właśnie talent. Pomyślałam wtedy, że właściwie dlaczego talent ma być zarezerwowany tylko dla młodych i dałam się zawieźć do studia. Tam przyczepili mi te wszystkie mikrofony i wyszłam na scenę. Jak już wyszłam, to musiałam zagrać. Po występie zapytano mnie, czy mam talent. Odpowiedziałam, że talentu to może nie mam, ale odwagę tak (śmiech). Mam odwagę, żeby żyć tak, jak żyję. Nauczyłam się żyć, nie patrząc na opinię, nie patrząc na schemat, a czasem na tradycję i utarty szlak. Nieraz spotykam sąsiada, który mówi do mnie: „Pani Wiko, wie Pani, jak mówią o takich jak Pani?”, „No jak?” – pytam. „Że mają kuku” – i stuka się w głowę. Ale ja nic sobie z tego nie robię. Zresztą on się już do mnie przyzwyczaił (śmiech).

– Mam wrażenie, że Panią ciągnie do niestandardowych sytuacji. Choćby długoletnia praca w poprawczaku.
– Przepracowałam tam dwadzieścia pięć lat i nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Była trudna, ale bardzo piękna. Pracowałam z agresywną i zaniedbaną młodzieżą, nierzadko  po wyrokach sądowych. To zajęcie nauczyło mnie pokory do życia, empatii…? Nie, to ja jej uczyłam.  Poznałam bardzo różne środowiska, ludzi, którzy u progu dorosłości wymagali pomocy, starałam się dać z siebie wszystko, żeby to wsparcie naprawdę czuli. Nie robi się tego siłą, narzucając ją komuś, zresztą w tym środowisku takie rozwiązanie by się nie sprawdziło. Tu trzeba było dać możliwość wyboru. Można to zrobić swoim zachowaniem, rozmowami, bliskością. W tym środowisku kluczowe było zaufanie, ono rodziło się przez lata.

– Jak oni Panią przyjęli? Mała krucha kobietka…
– Wesoło nie było, zwłaszcza na początku. Proszę pamiętać, że wtedy resocjalizacja była w powijakach. W zakładzie pracowali głównie mężczyźni, którzy często odwoływali się do metody siły i pięści. Jak to mogło wychowywać? Dostałam grupę nastolatków, bardzo trudną i zbuntowaną. Próbowałam nawiązać z nimi kontakt i przekonać, że jestem po ich stronie. Wiedziałam, że agresją nic nie zdziałam, że moja siła to siła emocjonalna. Tak też starałam się z nimi postępować, przede wszystkim dużo rozmawiałam. Ponadto, ku zaskoczeniu wychowanków, a i pewnie pozostałej kadry, ja z chłopakami sprzątałam, a nie pokazywałam ręką, co mają zrobić.

– Wróćmy do tego, co robi Pani obecnie. Jak właściwie zaczęło się to didżejowanie, które przyniosło Pani tak ogromną popularność?
– Ja w ogóle nie myślałam, że będę taka rozrywkowa i popularna. To przechodzi moje wyobrażenie. Czasami wydaje mi się, że to jakaś bajka, dlatego podchodzę do tej popularności w sposób zupełnie normalny. Tak się po prostu złożyło, i to bez żadnej znajomości, bez żadnego rozpychania się łokciami.  A wszystko zaczęło się w pubie Bolek w Warszawie. Jego właściciel chciał organizować imprezy dla osób po pięćdziesiątce. Ponieważ ja miałam już doświadczenie, bo wcześniej pracowałam w klubie seniora, gdzie organizowałam różne tego typu wydarzenia, w tym muzyczne i taneczne, postanowiłam spróbować. Poza tym zawsze wydawało mi się, że jestem jeszcze młoda. Jak patrzę w lustro, to nie widzę tam starszej osoby (śmiech). Ale jak popatrzę na moich synów: jeden ma pięćdziesiąt pięć, a drugi pięćdziesiąt cztery lata, to przemyka mi czasem przez głowę myśl, że chyba jednak jestem nie najmłodsza. Natychmiast odganiam te myśli i mówię sobie, że jestem po prostu dojrzała. Starość to nie wiek, to niemoc, to psychika. Wprawdzie w jednej z książek przeczytałam, że po siedemdziesiątce człowiek wchodzi w wiek sędziwy i to mnie trochę przeraziło. No, jaki sędziwy, kiedy ja chcę jeszcze podskoczyć (śmiech)!

– Ale praca w klubie seniora a profesjonalna didżejka to dwa różne światy. Nie przerażały Panią nowoczesne sprzęty i wielość trendów muzycznych?
– A jak Pani myśli?! Na szczęście młodzi ludzie w pubie dobrze mnie przyjęli i bardzo dużo nauczyli. Nigdy nie dali mi odczuć, że to nie jest zajęcie dla „babci” i że powinnam spadać. Grałam nie tylko w klubach młodzieżowych w Polsce, ale też w Londynie, Berlinie i Budapeszcie i nigdy nie usłyszałam żadnej obelgi pod moim adresem. Na tym właśnie polega istota muzyki, która naprawdę łączy. Nieważne kto gra, tylko co i jak gra. Poza tym, dlaczego starość ma być taka odpychająca?
Jeśli chodzi o miksowanie, to właśnie młodzi didżeje z pubu przekonali mnie, że muszę mieć profesjonalny mikser i nie mogę grać tylko z odtwarzaczy. Byłam przerażona, myślałam, że tego już nie przeskoczę. Ale poszło nadzwyczaj dobrze i odtąd już tylko tak gram. Kupiłam też komputer, który jest dla mnie źródłem muzycznych inspiracji. No i uzależniłam się od Facebooka (śmiech).

– Na którym głośno woła Pani o prawa dla seniorów i zachęca do parady.
– O zorganizowaniu Parady Seniorów myślałam już od wielu lat. Miałam wyobrażenie, jak miałaby ona wyglądać, ponieważ widziałam już różne tego typu imprezy w Szwajcarii, gdzie mieszkałam z mężem przez kilka lat.  Pierwsza Parada Seniorów odbyła się w 2014 roku i bardzo się w to zaangażowałam. To był prawdziwy sukces, nie tylko medialny. W paradzie i w pikniku wzięło udział ponad sześć tysięcy osób z całej Polski. Na początku trochę się obawiałam, że przyjdzie tylko garstka, ale być może moja akcja na Facebooku zrobiła swoje.
Myślę, że poprzez to pokazujemy, że w każdym wieku możemy być kreatywni i aktywni. Że mamy poczucie humoru i nie chcemy żyć na marginesie społecznym. Jest oczywiście też cała część edukacyjna. Wielu starszych ludzi przedwcześnie się skreśla, a na tych paradach widzą, że niepotrzebnie. Tylko najpierw trzeba zmienić myślenie o starości i odważyć się żyć inaczej. Przecież wiek nie jest przeszkodą w realizacji marzeń.

– Jednak ma swoje ograniczenia i nie da się od tego uciec. Myśli Pani od czasu do czasu, że kiedyś trzeba będzie powiedzieć stop, bo zwyczajnie ciało odmówi posłuszeństwa?
– Oczywiście! Znam swoje możliwości. Jak dojdę do wniosku, że ciągnę na siłę i zaczynam wzbudzać litość, wycofam się. Ale na razie nie zamierzam, jeszcze mam dużo siły i chcę to wykorzystać.


„Pielgrzym” 2016, nr 4 (684), s. 24-27


Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *