Święta po polsku – opr. Marzena Burczycka-Woźniak

W przededniu Wigilii świąt Bożego Narodzenia poprosiliśmy o. Jana Grandego o rady, jak zdrowo i szczęśliwie spędzić świąteczny czas. Jak niegdyś franciszkanin o. Andrzej Klimuszko, tak dziś bonifrater z Wrocławia jest autorytetem w dziedzinie poradnictwa zdrowotnego, żywieniowego i ziołolecznictwa. Ojciec Jan Grande, człowiek z kresowymi genami, tradycję ma we krwi, a do tego rewelacyjny zmysł psychologicznej i obyczajowej obserwacji oraz świetną pamięć. Przechowuje w niej, jak w przepastnej szafie, wszystko to co dawne, sprawdzone przez pokolenia i służące ludzkiemu zdrowiu.

REKLAMA


– Zacznijmy od tego – powiada o. Grande – by wreszcie przełamać w Polsce pewien niedobry obyczaj, który zrodził się w czasach niechlubnej pamięci PRL-u. Pamiętamy, jak to wtedy młode rodziny z gromadką wrzeszczących dzieciaków zwalały się starym ciotkom czy matkom na głowy, pozwalały się obsłużyć i wyjeżdżały zostawiając po sobie stosy brudnej bielizny do prania, gary do pomycia i – co tu dużo mówić – westchnienie ulgi.
Jeśli dziś wybieramy się na święta do rodziny, by wspólnie radować się i chwalić Pana Boga, to zróbmy to prawdziwie po chrześcijańsku. Piękna słowiańska tradycja spotkań rodzinnych musi być wsparta wspólnym wysiłkiem organizacyjnym i wspólnymi wydatkami. Jadąc do bliskich zabieramy ze sobą naszykowane wcześniej w domu pieczone mięsa, kiełbasy, ciasta; w osobne torby sypiemy owoce i łakocie, i dopiero wtedy możemy zacząć myśleć o zacieśnianiu więzów rodzinnych.
Kolejnym fatalnym nawykiem jest świąteczne obżarstwo. Organizm przeładowany wielką ilością nie zawsze właściwie dobranych składników, zapijanych nie najlepszym alkoholem, odchorowuje potem święta przez miesiąc. Postarajmy się, aby „święta po polsku” nie były tylko tępym trwaniem za stołem przy włączonym telewizorze, ale miały jakiś swój – jak to się dziś mówi – „scenariusz”.
Ilekroć spędzam święta w moim rodzinnym gnieździe w Gorzowskiem, gdzie osiedlono nas po wojnie, po tułaczce syberyjskiej, staram się, by miały one godny przebieg.
Wiele radości sprawia mi spotkanie z bliskimi, ale nie mniej cieszy spotkanie z pięknym krajobrazem. Kiedy na dodatek przysypie go śnieg, to widoki w czasie spacerów są wprost bajeczne.
Polecam wszystkim, zwłaszcza mieszkańcom większych miast czy zagęszczonych osiedli, aby wybrali się na kilkugodzinny spacer po lesie, w czystym zimowym powietrzu, z dala od zgiełku i spalin samochodowych. Regeneruje się wtedy i ciało, i dusza.

Kresy, kresy, kresy
Ojciec Grande opowiadając o przygotowaniach i przeżywaniu świąt powołuje się na tradycje kresowe, najbliższe jego sercu i pewnie najbardziej dziś rozpowszechnione w Polsce: – Niegdyś na wschodzie Polski, Litwie, Ukrainie, Białorusi najważniejszą potrawą wigilijną była kutia. Podawano ją pierwszą. Nieraz się zastanawiałem, skąd się ta potrawa wzięła i jak daleko sięga w głąb czasu. Być może było to jakieś danie rytualne w słowiańszczyźnie, rodzaj prachleba… Nazwa pochodzi od słowa ukraińskiego i znaczy tyle co ziarno.
Kutię przyrządza się z łuszczonej, obtłuczonej pszenicy (można dostać na targowiskach), którą moczymy i dość długo gotujemy na małym ogniu. Jałowo, bez soli i cukru. Kiedy zacznie pęcznieć – dodajemy trochę świeżego masła, żeby nie pękała. Równolegle przygotowujemy mak, pamiętając, by nie tylko przepuścić go przez maszynkę, ale jeszcze potem dobrze utrzeć w makutrze. Mak nieutarty nie ma żadnych walorów smakowo-zapachowych. Dodajemy gorący miód, bakalie; mieszamy z pszenicą, formujemy jak babkę, na wierzchu możemy ułożyć rozetkę z łuskanych włoskich orzechów i migdałów. Nabiera się tę potrawę na talerze dużą łyżką.
– Wszystkie tradycyjne składniki pokarmów wigilijnych mają swój głęboki sens  – zaręcza o. Grande – na przykład mak, tak szeroko używany do ciast, kutii, makiełek, ma działanie leciutko halucynogenne, rozładowuje napięcia, podnosi nastrój biesiadników. A taki dodatek, jak choćby orzechy, uzupełnia rozmaite niedobory w organizmie. Zawartość twardej skorupki ma nie byle jakie znaczenie zdrowotne – jest tam tłuszcz i białko, witaminy, mikroelementy, biopierwiastki.
Pamiętajmy jednak, by nie jeść orzechów zbyt świeżych, jeszcze wilgotnych…
– Po kutii – kontynuuje swoją opowieść wigilijną Jan Grande – na ukraińskich czy białoruskich stołach pojawiał się czysty czerwony barszcz z uszkami, pierogami, kulebiakiem.
Nie zalecam dzisiejszym gospodyniom szykowania barszczu wigilijnego na kwaszonych burakach, choć długi czas utrzymywała się taka kulinarna tradycja. Dziś wiemy, że buraki nastawione na kwaszenie z dodatkiem skórki razowego chleba, w cieple, pokrywają się warstwą pleśni, w której znajdują się zjadliwe, wręcz rakotwórcze grzybki.
Zatem barszcz robimy z buraków, które kilka dni przed Wigilią pieczemy w temperaturze ok. 250 st. przez pół godziny. Po wystygnięciu przetrzymujemy w słoiku w lodówce, a na Wigilię obieramy ze skórki, ucieramy na tarce, zalewamy przegotowaną wodą, dodajemy czosnek roztarty z solą, cukier, łyżkę – dwie oleju, kwas wyciśnięty z cytryny do smaku.
Do ciast pierogowych radzę nie dawać jaj, robimy je z mąki i gorącej wody, ewentualnie z odrobiną mleka.
Potrawy wigilijne są ciężko strawne. Dlatego jako zielarz polecam, by podczas wieczerzy wigilijnej stała na stole w estetycznym szklanym dzbanku niesłodzona herbatka ziołowa naparzona z mięty, dziurawca, kminku, odrobiny melisy, koperku włoskiego. Popijając między daniami nie będziemy zmuszeni nerwowo sięgać po tabletki na trawienie.

Miłość, pamięć i trwanie
– Czy ktoś dzisiaj w Polsce wie co to jest korowaj? – pyta retorycznie ojciec Jan i spieszy z wyjaśnieniem: – Na wschodzie korowaj piecze się do dzisiaj i podaje jako zwieńczenie uczty wigilijnej. Jest to białe maślane ciasto drożdżowe wymieszane z rodzynkami, z którego formuje się dużą bułkę, a do niej przykleja się korowód ozdób zrobionych z tego samego ciasta – ptaszki, kukiełki, zwierzątka, itp.
Każde dziecko formuje ozdobę według własnego pomysłu i potem aż piszczy z uciechy, kiedy jego laleczka czy ptaszek wyjeżdża z piekarnika. Na rosyjskim wschodzie takie ciasto występuje również na weselach i dożynkach, a jego geneza sięga jeszcze pewnie pogańskiego święta plonów.
Tak więc nasze wigilijne ucztowanie zakończyć możemy przy korowaju, odłamując bez użycia noża każdy swoją cząstkę. Po czym koniecznie śpiewamy kolędy. W „scenariuszu” Wigilii nie ma prawa ich zabraknąć, każdy niech śpiewa jak potrafi, nawet jeśli odrobinę zafałszuje, nie szkodzi. Ważne, żebyśmy nie wyręczali się mechanicznie nagranymi obcymi głosami z płyty, radia czy telewizora. W czasie wieczerzy wigilijnej telewizor milczy, można nawet wynieść go do innego pomieszczenia, żeby nie kusił.
– Proste stare kolędy – mocno podkreśla bonifrater – których nikt się specjalnie nie uczy, a jakoś wszyscy je znają (choćby pierwsze zwrotki), potrafią tak rozradować serce, że człowiek grzeje się przy nich jak przy ogniu w zimową noc.
Ze zdrowotnego punktu widzenia nie ma lepszej terapii, lepszego ukojenia dla skołatanej życiowymi problemami psychiki.
Kolędy śpiewamy przy pięknie ubranej – ale raczej bez dyskotekowych mrugających światełek – pachnącej lasem, prawdziwej choince, której eteryczne olejki wybiją przy okazji wszelkie bakterie i wirusy w mieszkaniu.
Śpiewając kolędy wpatrujemy się w żywe światło płonących świec wigilijnych, zapalonych na stole na początku wieczerzy.
Płomień takiej świecy daje specyficzny, niemęczący wzroku równy płomień, który symbolizuje miłość, pamięć, trwanie…

Opr. Marzena Burczycka-Woźniak


„Pielgrzym” 2009, nr 25 (523), s. 14-15

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *