Sekrety gotyckiego poddasza – Anna Gniewkowska-Gracz

REKLAMA

„Żadna z katedr świata nie przesłoniła w moim sercu katedry w Pelplinie” – pisał ks. Janusz St. Pasierb. Historia tej świątyni zaczęła się przed siedmioma wiekami, a jej majestatyczne piękno do dziś budzi powszechny podziw. Wiodący zabytek Pelplina, choć wnikliwie zbadany przez historyków i znawców sztuki sakralnej, nadal kryje niejedną tajemnicę.



Nie ma lepszego sposobu na poznawanie pelplińskiej katedry jak odwiedzanie jej, kontemplacja, wnikliwe przyglądanie się detalom wnętrza. Można to robić indywidualnie, choć wygodniej i korzystniej – z przewodnikiem. Sama marzyłam o tym, by katedrę zwiedzić nietypowo, bo z góry, od poddasza. Dzięki pomocy Diecezjalnego Centrum Informacji Turystycznej i życzliwości przewodnika Jacka Hinza okazało się to możliwe.

Cysterskie zakamarki
Wchodzimy do świątyni w samo południe.
– Będzie hardcorowo, jak mówi dziś młodzież – uprzedza Jacek Hinz, otwierając solidne metalowe drzwi prowadzące do jednej z ośmiobocznych katedralnych wieżyczek. Mam wrażenie, że wraz z przekroczeniem tego progu trafiam do odległej epoki. Tu nie ma elektryczności, jest za to wiekowy kurz i gdzieniegdzie firanki pajęczyny. Przydaje się latarka, bo do tej swoistej klatki schodowej dociera niewiele dziennego światła. Kręte wąskie schody utrudniają wspinaczkę. Chciałam policzyć stopnie prowadzące z dołu na najwyżej położone miejsce w katedrze, jednak szybko porzuciłam ten zamiar.
Docieramy na pierwszy poziom. Ułożone z belek wąskie chodniki prowadzą w różnych kierunkach. Mnóstwo tu zakamarków i pułapek. Trzeba patrzeć pod nogi. Idziemy w stronę organów barokowych i stajemy tuż nad nimi. Stąd tylko kilka kroków do krużganków północnych. Pod belkami widać wewnętrzną stronę stropu. Niesamowite wrażenie!

Na katedralnym strychu
Z każdym kolejnym metrem w górę robi się coraz bardziej stromo, a ceglane stopnie stają się węższe i miejscami zupełnie straciły swój pierwotny kształt. Są solidnie wytarte. Odkrywam, że dla utrzymania równowagi najlepiej podpierać się rękami o ścianę. Taka strategia sprawdza się w tych warunkach. Szybko odganiam więc kiełkującą myśl, by zawrócić… Gdzieś z góry dobiega głos przewodnika:
– Proszę zobaczyć, jakie schody zużyte. Całe pokolenia musiały tędy chodzić… Proszę uważać na niski strop, wystające belki i kabel radiowy, bo transmisji mszy św. nie będzie, jeśli ucierpi. Ja po tym katedralnym strychu poruszam się już na pamięć.
Stajemy na szczycie wieżyczki, płosząc gołębie, które znalazły tu schronienie. Podobno w tym miejscu spotyka się także kuny. Dla uzyskania lepszego widoku warto wdrapać się na kamienny blok. Przykatedralne zabudowania wydają się stąd małe niczym dziecięce zabawki. Choć zakres ruchów jest tu znacznie ograniczony, trudno nasycić się tym widokiem.

Pamiątki z budowy
Jeszcze trochę wspinaczki schodami pod górę i drugi poziom katedralnego strychu również osiągnięty. Mnóstwo drewna dokoła, w dodatku w bardzo dobrym stanie. Ponad 90 proc. to oryginalny, znakowany materiał z czasów, kiedy wznoszono tę świątynię. Aż trudno uwierzyć, że budowano ją bez użycia gwoździ.
– Mamy tu znakomicie utrwaloną historię i dowód na to, w jaki sposób cystersi wznosili katedrę – tłumaczy Jacek Hinz.
I oto pierwsza niespodzianka… kierat obrotowy do wciągania na górę materiałów budowlanych. A działał tak: po przeciwnych stronach zapierało się dwóch ludzi, którzy kręcili urządzeniem. Przyczepiona do niego lina opuszczana była na dół katedry. Na końcu liny mocowano materiały budowlane i transportowano na górę. Kiedy zasklepiono sufit, kieraty pozostały na miejscu. Dziś są pamiątką po dawnych budowniczych i świadectwem stosowanej przez nich techniki.
– A to mój ulubieniec – przewodnik wskazuje na ogromne, pięciometrowe koło deptakowe. – Do środka wchodziło dwóch mężczyzn i maszerując w jedną lub drugą stronę, wprowadzało mechanizm w ruch, podciągając bądź opuszczając linę. W taki sposób dostarczano na górę najcięższe materiały budowlane.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że przypomina to zabawkę dla chomika. Obie konstrukcje działają na tej samej zasadzie.

Drzwi strachu
Krążąc wśród labiryntu drewnianych konstrukcji, odruchowo kieruję wzrok tam, skąd nagle wpada na poddasze więcej światła.
– Musi to pani koniecznie zobaczyć, ale ostrożnie – zachęca i przestrzega jednocześnie Jacek Hinz. – Nazywam to wyjściem dla samobójców…
Podchodzę bliżej i oczom nie wierzę. Otwarte drzwi, a za nimi nic…, żadnej poręczy, żadnej balustrady, tylko przepaść w dół, wprost na ulicę. Na samą myśl ciarki przechodzą po plecach. Podwoje zostają szybko zamknięte i zabezpieczone.
– Dlaczego pozostawiono to w ten sposób? Po co komu takie drzwi? – pytam, umierając z ciekawości.
– Podczas wznoszenia katedry to wejście służyło do wciągania materiałów budowlanych. Po zakończeniu prac otworu nie zamurowano – słyszę w odpowiedzi.

Śladem dawnych dzwonników
Krótki spacer drewnianym chodnikiem i jesteśmy nad ołtarzem głównym, a mówiąc fachowo – nad nastawą ołtarzową. Mam wrażenie, że po katedralnym strychu poruszam się coraz sprawniej. Towarzyszy mi ono jednak bardzo krótko, bo oto przede mną kolejne wyzwanie – wejście na dzwonnicę. Prowadzące na nią schody bardziej przypominają drabinę, na końcu której znajduje się niewielki otwór. Trzeba się przez niego przecisnąć, by znaleźć się u celu. Na chwilę zwątpiłam. Przecież widziałam już tak wiele, nie muszę koniecznie pchać się na dzwonnicę. W podjęciu tego zadania na pewno nie pomaga opowiadanie przewodnika o tych, którym zdarzyło się w owym otworze utknąć. Drobniejszej budowy musieli być cystersi, skoro swobodnie się tutaj poruszali. Dziś nie ma już takiej potrzeby, pracę dzwonnika zastąpiła elektronika.
– Proszę uważać na serce dzwonu, nie nabić sobie guza – ostrzega Jacek Hinz, kiedy moja głowa wyjrzała z podestu dzwonnicy jak z czołgu. Nagroda okazała się warta swojej ceny. Miasto ścielące się u stóp katedry oglądane z około 57 metrów. Niezapomniany widok.
Na dzwonnicy pelplińskiej bazyliki znajdują się cztery dzwony. Tylko jeden z nich pochodzi z czasów cysterskich. W 1751 roku opat Ignacy Czapski ufundował dzwon noszący jego imię. Znajduje się na nim wizerunek św. Ignacego męczennika i napisy: „ST. IGNATIUS” i „A. R. D. IGNATIUS FRANCISCUS CZAPSKI / DIVINA VOCA[TI]ONE ABBAS PELP. / S. O.C.S.R.M.S.” (Skrót oznacza: Sacri Oridinis Cisterciensis Sacrae Regiae Maiestatis Secretarius – ze Świętego Zakonu Cysterskiego Sekretarz Majestatu Królewskiego) oraz nazwisko ludwisarza. Na miejsce trzech pozostałych dzwonów skonfiskowanych w czasie II wojny światowej zawieszono mniejsze otrzymane w ramach rewindykacji z Niemiec.

 

* * *

Poddasze pelplińskiej katedry nie jest udostępnione dla zwiedzających, ale wiele sekretów kryje także jej wnętrze. Przyjedźcie, poproście przewodnika. Zapytajcie o stalle opata, Biblię pauperum, jedyne w Europie figuralne przedstawienie Trójcy Świętej czy roztańczonego Chrystusa. Przyjrzyjcie się uważnie obrazom. Na jednym z nich, patrząc pod odpowiednim kątem i przy właściwym świetle, zobaczycie Anioła, który towarzyszy św. Jakubowi tuż przed ścięciem. Poszukajcie wśród rzeźb łysego anioła, a pośród cegieł takich, które nie zostały oczyszczone podczas ostatniej renowacji, by przypominać ich poprzedni stan.
Pozwólcie oprowadzić się po świątyni, która utkana jest z symboli. Z nich można czytać jak z otwartej księgi.

Anna Gniewkowska-Gracz



„Pielgrzym” 2017, nr 11 (717), s. 28-30

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *