Dookoła świata – rozmowa z Julią Raczko, autorką bloga i książki zatytułowanej „Gdzie jest Julia”


Mając dwadzieścia siedem lat postanowiła zupełnie zmienić swoje życie. Sprzedała samochód i najcenniejsze rzeczy, zostawiała świetnie rozwijającą się karierę w telewizji, spakowała plecak i… wyruszyła w podróż dookoła świata, z której ciągle nie może wrócić. Z Julią Raczko, autorką bloga i książki zatytułowanej „Gdzie jest Julia”, rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA


– Postawiłaś wszystko na jedną kartę. Podejmując duże ryzyko, zostawiłaś to, co znane i sprawdzone. Miałaś przed sobą tylko bilet i same znaki zapytania. Przecież to zupełne szaleństwo!
– Trochę szaleństwo i wszyscy tak o tym myśleli, nawet ja. Choć raczej nie myślałam i pewnie dlatego wyszło to, co wyszło (śmiech). Ten pomysł wziął się właściwie znikąd, z szukania dziury w całym. Pracowałam w mediach i chyba byłam już trochę tym zmęczona. W każdym razie z pewnością potrzebowałam nowych inspiracji, pomysłów na życie i na siebie. Pomyślałam, że dobrze zrobi mi wyjazd.
Pracowałam praktycznie od początku studiów i kiedy moi znajomi wyjeżdżali na Erasmusa, do USA czy po prostu podróżowali, ja siedziałam w pracy. Byłam producentem programów telewizyjnych. Moja kariera dość sprawnie się rozwijała, spotykałam ciekawych ludzi, jednak coś mnie uwierało, sama do końca nie wiedziałam co. W pewnym momencie pojawiła się w mojej głowie uporczywa myśl: „Julka, to jest ten czas. Albo coś zrobisz, albo znienawidzisz tę pracę”. Wybrałam pierwszą opcję, postawiłam wszystko na jedną kartę i ruszyłam w świat.

– Równie dobrze można się regenerować w chatce na Mazurach czy w Bieszczadach. Dlaczego od razu jechać dookoła świata?
– I ja tak chciałam! Planowałam pojechać tylko na miesiąc, wprawdzie do Azji, a nie w Bieszczady, jednak bilet dookoła świata pojawił się tak niespodziewanie… a ja poczułam, że tak naprawdę szukałam właśnie tego! Dla mnie, żółtodzioba, który nigdy nie podróżował, pojechać dookoła świata z biletem w ręku, który właściwie ustawia mi całą podróż – to była świetna perspektywa. Pomyślałam wtedy: „Zrobię to”. Jestem dość spontaniczną osobą i niekoniecznie wszystko analizuję tak drobiazgowo. Tak też było w tym wypadku. Poczułam, że serce bije mi nieco szybciej i że w końcu chcę spełnić swoje marzenie, które zresztą też było dla mnie odkryciem. Bo to nie jest tak, że o podróży dookoła świata marzyłam przez całe życie. To pragnienie pojawiło się wraz z opcją kupienia biletu.

– A co zrobili rodzice, kiedy dowiedzieli się o planowanym szaleństwie córki?
– Szczęśliwi nie byli (śmiech). Moja mama tak naprawdę do ostatniej chwili mówiła mi, że to jest zły pomysł. I w momencie, kiedy sprzedałam już samochód i kilka innych rzeczy, gdy miałam już fundusze, żeby kupić bilet, moja mama jeszcze mówiła: „Nie musisz kupować tego biletu”. Było to uzasadnione tym bardziej, że ja płakałam, zdając sobie sprawę z tego, że to się dzieje naprawdę, że to już nie tylko jakieś tam gadanie o wyjeździe. Mama zwyczajnie się o mnie bała, zresztą jak wszyscy moi bliscy. Nawet mój tata, który jest wiecznym luzakiem i zawsze wspiera mnie w moich szalonych pomysłach, choć nic nie mówił, był zaniepokojony. Sytuacja się ustabilizowała, kiedy moja mama na chwilę dołączyła do mnie w Indonezji. Konkretnie na Bali, które było jej marzeniem. Podróżowałyśmy kilka tygodni razem i kiedy zobaczyła, że dobrze sobie radzę, że się zmieniam, dojrzewam, poznaję nowych ludzi, uspokoiła się i powiedziała: „Jedź dalej”.

– Przeglądając Internet, mam wrażenie, że podróżowanie po świecie i pisanie bloga, zwłaszcza w ostatnim czasie, jest po prostu trendy.
– Mnie trudno jest to ocenić. Na pewno to się bardzo zmienia. Jak wyruszałam cztery lata temu w swoją podróż dookoła świata, byłam raczej wyjątkiem. W każdym razie mało się mówiło o takich przypadkach i rzeczywiście nie istniało tyle blogów podróżniczych. Od tego czasu dalekie wyjazdy na własną rękę po prostu eksplodowały. Bardzo dużo ludzi jeździ, pisze o tym i dzieli się swoimi doświadczeniami i przeżyciami. To jest cudowne!

– Twoja podróż w założeniu miała trwać pół roku. To jedyna opcja takiej wycieczki dookoła świata?
– Nie, opcji jest kilka. Ja akurat wybrałam wariant na pół roku i kupiłam bilet, który kosztował około 12 tys. zł. Ten bilet obejmował loty do dziesięciu krajów, ale po drodze sama kupowałam dodatkowe loty, bo na przykład wylądowałam w Bangkoku, a następny lot miałam z Kuala Lumpur, musiałam się więc jakoś przemieścić na tej trasie. Korzystałam z samolotu, pociągu i autostopu, przetestowałam różne formy podróżowania.

– Czy loty były wyznaczone na określone dni i godziny?
– Tak, wszystko było dokładnie zaplanowane. Poszczególne przystanki i loty. Wiedziałam na przykład, że lecąc z Kuala Lumpur do Dżakarty, muszę się stawić dokładnie wyznaczonego dnia. Jak to zrobię – to już moja sprawa. Więc z jednej strony ten bilet dawał mi potrzebną organizację, ale też w jakiś sposób mnie ograniczał. Z drugiej strony między tymi lotami była wolność i to bardzo mi odpowiadało. Dyscyplina, jak się okazało, była konieczna. Uniknęłam w ten sposób ryzyka, że zasiedzę się w kraju, który pokochałam, i zostanę tam na dłużej, na przykład w przepięknej Tajlandii.

– Bilet gwarantował tylko przeloty, a jak radziłaś sobie na miejscu? Musiałaś przecież opłacać noclegi i zwyczajnie żyć.
– Jedną z największych głupot, jakie popełniłam podczas tej podróży, był brak rezerwacji pierwszego noclegu w Tajlandii. Sprawiło to niemałe trudności, ponieważ nie miałam miejsca, do którego mogłabym przyjść i oswoić się z nową rzeczywistością. Musiałam od razu zacząć działać. Z drugiej strony brak konkretnych planów miał i swoje dobre strony, zobaczyłam dzięki temu naprawdę fantastyczne miejsca. Ktoś mi powiedział na przykład: „Pojedź na wyspę Ko Lipe, ona jest cudowna”. I tak też zrobiłam, słuchałam ludzi, a nie przewodników.

– Podróżowałaś z plecakiem, co wymusiło na Tobie pewien minimalizm. Co do niego zapakowałaś?
– Przede wszystkim musiałam go kupić (śmiech). Wybrałam się do sklepu z moją siostrą Patrycją i wybrałyśmy plecak o pojemności trzydziestu pięciu litrów, mogłam tam zmieścić około dziesięciu kilogramów. Dostosowałam go do swoich wymiarów, wiedząc, że będę musiała go sama dźwigać. Zawsze wszystkim mówię: podrzuć swój zapakowany plecak dziesięć razy do góry i go złap, jeśli jesteś w stanie to zrobić bez zadyszki, to się dobrze spakowałeś. W moim plecaku nie było właściwie nic szczególnego. Zabrałam ze sobą kilka koszulek, krótkie i długie spodnie oraz kilka niezbędnych rzeczy. Nie była to wcale odzież specjalistyczna, nie jechałam przecież, by dokonywać jakichś wyczynów. Zresztą po drodze zawsze można coś dokupić i tak robiłam. Te rzezy to też forma pamiątek. Poza tym tak mi się ułożyła ta podróż i tak ją zaplanowałam, że we wszystkich odwiedzanych miejscach było ciepło. Z Polski wyleciałam w październiku, więc zdążyłam uciec przed największą słotą i zimą. Jestem ciepłolubna (śmiech).

– Przygotowałaś się jakoś zdrowotnie do tej podróży?
– Wykonałam kilka podstawowych i kilka nadprogramowych szczepień. Wyrobiłam sobie specjalną, żółtą książeczkę szczepień, która jest bardzo przydatna. Jeśli zachorujemy, nie daj Boże, gdzieś po drodze, konsultacja z lekarzem jest dużo prostsza. Oczywiście poszłam do dentysty i zrobiłam kilka podstawowych badań krwi. Chciałam mieć pewność, że wszystko jest w porządku i że mogę spokojnie wyruszać. Obcięłam też włosy – dla własnego bezpieczeństwa. Jestem blondynką i bałam się trochę, że w niektórych miejscach mogę przyciągać spojrzenia, a nie chciałam zwracać na siebie uwagi. Byłam samotnie podróżującą dziewczyną, która nie wiedziała, co ją czeka. Nie jechałam po przygody, jechałam, żeby pobyć sama ze sobą. Przed podróżą trochę ćwiczyłam, żeby wzmocnić kondycję. Miałam osobistego trenera, z którym między innymi biegałam i który nauczył mnie kilku technik samoobrony. Tata dodatkowo zaopatrzył mnie w gaz pieprzowy, który zużyłam na walkę z moimi wielkimi „wrogami” – karaluchami czyhającymi na mnie w łóżku podczas któregoś z noclegów (śmiech).

– Zabrałaś ze sobą też laptop, który wykorzystywałaś do pisania bloga. Od początku podróży miałaś taki zamiar?
– Takie było założenie. Ten blog miał być dla rodziny i przyjaciół. Zupełnie nie zakładałam, że się tak rozwinie i będzie miał ciąg dalszy. To już przecież cztery lata! I kiedy zrobiłam pierwsze wpisy, już w Bangkoku, usłyszałam, że świetnie piszę i że super się to czyta. To były takie pozytywne kopniaki, które dostawałam z każdym tekstem, pisałam więc dalej i sprawiało mi to ogromną frajdę. Czas, kiedy zajmowałam się blogiem, był dla mnie momentem wyciszenia i bycia samej ze sobą, co bardzo mnie relaksowało. Zdało to egzamin zwłaszcza wtedy, gdy podróżowałam zupełnie samotnie. W chwili, kiedy mogłyby dopaść mnie momenty zwątpienia i nostalgii, szybko w ten sposób temu zapobiegałam.

– Czytając twoją książkę „Gdzie jest Julia”, odnoszę wrażenie, że tych momentów samotności było jak na lekarstwo. Ciągle otaczali cię ludzie. Jedni pojawiali się na krótko, inni zostawali dłużej, może na całe życie?
– (Śmiech) Serce nie sługa i tak się złożyło, że w Australii, gdzie teraz mieszkam, spotkałam Sama – cudownego, dobrego człowieka, z którym po prostu lubię spędzać życie. Historia jest o tyle ciekawa, że z pochodzenia jest on Polakiem, a jego mama mieszkała jakiś czas w moim rodzinnym Milanówku i w tym czasie był z nią tam również Sam. Jednak wtedy nie mieliśmy okazji się spotkać, poznaliśmy się po latach na końcu świata – w Brisbane. Chciałam tam tylko przenocować, a moi świeżo zamieszkali w Melbourne znajomi, podali mi telefon swojego kuzyna, właśnie Sama,  który miał mi pomóc. Trochę się jednak zasiedziałam (śmiech).

– O Australii, jak podkreślasz, mogłabyś opowiadać godzinami. Zastanawiam się, czy to rzeczywiście walory geograficzne, czy może stan twojego serca wpływa na ten zachwyt?
– Pewnie jedno i drugie, a myślę, że dokłada się do tego moja dojrzałość wewnętrzna. Postrzegam teraz świat, ludzi i to, co jest wokół mnie, już inaczej. Bardzo wszystko chłonę. A poza tym myślę sobie, że jeżeli los chciał, żebym znalazła się w Australii i by była ona moją drugą ojczyzną, to muszę się dowiedzieć o tym kraju jak najwięcej. A on, jeśli zaczynasz szukać, sam cię wciąga! I tak na przykład co miesiąc dowiaduję się o nowej australijskiej wyspie, na którą chciałabym pojechać. Jest cała masa rzeczy, które mnie fascynują, przede wszystkim inność i różnorodność, naturalność ludzi, brak zadęcia i podkreślania swojego statusu społecznego. To jest cudowny kraj do życia. Oczywiście ma też swoje minusy, rzeczywistość też potrafi być przykra, smutna i denerwująca. Australia ma jednak tak dużo do zaoferowania, że chyba trzeba być szczególnym malkontentem i mieć silny opór wewnętrzny, żeby nie chcieć się w nią wciągnąć.

– Ale jest też tak zwana proza życia, jak sobie z nią radzisz?
– Przez ostatnie miesiące moja proza życia była wypełniona pisaniem książki. Natomiast oprócz tego w Australii zajmuję się Polską Szkołą Sobotnią, jestem panią dyrektor (śmiech). Nie wyglądam, wiem. Ale to też był absolutny przypadek, kolejny w moim życiu. Podczas podróży dookoła świata poznałam w Chile Monikę, która uczy tam języka polskiego. Kiedy odeszłam z pierwszej pracy, już w Australii, pomyślałam sobie, że może będę uczyć polskiego. Znalazłam w Internecie polską szkołę i ogłoszenie, w którym szukali dyrektora. Niewiele się zastanawiając, napisałam do nich, przedstawiając swój pomysł na tę szkołę, i tak się zaczęło. Wtedy też po raz pierwszy zetknęłam się z Polonią. To są fantastyczni ludzie i myślę, że nawiązałam trwałe przyjaźnie. Pracuję też jako wolontariuszka w polskim radiu w Brisbane. Poza tym zajmuję się marketingiem w mediach społecznościowych. Jak widzisz, mam co robić (śmiech). Przede wszystkim jest jednak blog, który stał się moją pasją i jemu poświęcam najwięcej czasu.

– W którymś momencie naszej rozmowy powiedziałaś, że ta podróż i wszystkie jej konsekwencje mocno cię zmieniły.
– Przede wszystkim mam mniejsze wymagania, nie muszę posiadać wielu rzeczy. Gdybyś weszła do naszego domu, zdziwiłabyś się, jak mało mamy przedmiotów. W moim przekonaniu rozsądny minimalizm bardzo ułatwia życie. Poza tym moja podróż dookoła świata była najlepszą lekcją życia, jaką mogłam odebrać. Wcześniej wydawało mi się, że jestem na takim etapie, że wszystko jest ok i jestem szczęśliwa. Wyjeżdżając w świat, naprawdę siebie lubiłam. Nie pojechałam szukać odpowiedzi na fundamentalne życiowe pytania. Byłam poukładana i pewna siebie. Jednak już sama podróż uświadomiła mi, że zaczynam znajdować odpowiedzi na pytania, których wcale sobie nie zadawałam. Bardzo dużo się o sobie dowiedziałam. Od prostych rzeczy – jak dogadanie się z tubylcem w języku, którego nie znam, zaczynając – po znalezienie drogi powrotnej w razie zagubienia się dużym mieście. Wiem również, gdzie jest północ, a gdzie południe itp. Okazało się też, że potrafię poradzić sobie z samotnością, umiem działać w sytuacji zagrożenia, że jestem, jeśli wystąpi potrzeba, asertywna. Nauczyłam się prosić o pomoc, nie tylko w podróży, ale też w życiu. To wydarzyło się w ciągu  zaledwie tych sześciu miesięcy. Moja inwestycja w bilet zwróciła się z nawiązką (śmiech). Na pewno dalej się zmieniam, bo mieszkam na końcu świata i zwyczajnie tęsknię za tym, co zostawiłam, wyjeżdżając. Z tą tęsknotą też muszę się nauczyć żyć, bo zupełnie nie brałam jej pod uwagę.


„Pielgrzym” 2016, nr 14 (694), s. 14-17

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *