Trzeba żyć dalej

„Wierchowe spotkania” odbyły się w tym roku po raz piąty. Dzięki nim i życzliwości Radia Kraków podopieczni Fundacji Pro Artis nagrali dwie płyty: „Góralskie serce” i „Góralskie Serce 2”. Andrzej wręcza mi zaproszenie na koncert. – Przyjdź i posłuchaj – mówi. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałaś.

REKLAMA


Z Andrzejem Brandstatterem, założycielem Fundacji Pro Artis, spotykamy się w jednym z tatrzańskich schronisk górskich. Ten pełen ciepła człowiek o dobrotliwym, radosnym spojrzeniu zmaga się z nieuleczalną chorobą – stwardnieniem rozsianym, które niestety wciąż postępuje. Jednak mimo trudności porusza się, gdyż Andrzej w poruszaniu się na wózku inwalidzkim dokonuje niesamowitych rzeczy. Jego fundacja skupia dzieci i młodzież z różnych stron Polski, w większości osoby niepełnosprawne, których wspólną pasją jest śpiewanie. Poprosiliśmy Andrzeja Brandstattera, by z czytelnikami podzielił się wzruszającą historią swojego życia.

Niczym biblijny Hiob
Patrzę na starą, czarno-białą fotografię, przedstawiającą uśmiechniętego, wysportowanego, przystojnego młodego człowieka. Zdawałoby się, że ma wszystko – rodzinę, zdrowego, utalentowanego synka, rozpoczyna karierę muzyczną z własnym zespołem „Krywań”, z którym odnosi pierwsze ogólnokrajowe sukcesy (nagroda publiczności na festiwalu w Opolu w 1978 roku), dobrze zarabia a jego szczęścia, zdawałoby się, nie jest w stanie nic zakłócić. Jednym słowem człowiek sukcesu. Andrzej „brał życie za rogi”, grał w zespołach góralskich, współpracował z takimi instytucjami jak Polskie Stowarzyszenie Jazzowe w Warszawie oraz Estrada Poznańska, tańczył, był przewodnikiem górskim, wyjeżdżał do Austrii, gdzie sporo zarabiał. Któregoś dnia los się jednak odwrócił. W wieku 11 lat zginął tragicznie jego ukochany synek Kuba, potrącony na chodniku przez pijanego kierowcę.
Po śmierci syna Andrzej dowiedział się, że ten, chcąc zrobić niespodziankę ojcu założył potajemnie wraz z kolegami zespół muzyczny „Mały Krywań”. Znalazł starą gitarę i oddał ją do naprawy. Gdy szedł po jej odbiór, by móc zaprosić ojca na próby, wydarzył się ten straszny wypadek. Andrzej nie mógł pogodzić się z tragedią. – Gdybym się domyślił, kupiłbym mu nową gitarę – mówi. – Kuba mógłby przecież jeszcze żyć.
Po tak traumatycznym wydarzeniu zapadł na nieuleczalną chorobę, stwardnienie rozsiane. Tej trudnej próby nie wytrzymało też jego małżeństwo. W zespole muzycznym, który założył narastały nieporozumienia. W końcu oszukany przez „przyjaciela”, odszedł z zespołu. Został sam, z wizją straszliwej, postępującej choroby, od której nie ma ucieczki. Nie mógł też już grać.
Podczas naszej rozmowy do Andrzeja podchodzi niewidoma dziewczynka. Całuje go w policzek i mówi: – Gdyby nie ty Jędruś, to by nas tutaj nie było. Dziękuję ci bardzo, bardzo mocno.
Przytula go tak, jak dziecko przytula Świętego Mikołaja, gdy dostaje wymarzony prezent pod choinkę. Ten gest jest tak spontaniczny i niewymuszony, że z trudem powstrzymuję łzy. Po chwili wracamy do rozmowy.

Pomysł na życie
Andrzej zawsze marzył o nagraniu płyty, która połączyłaby brzmienie muzyki góralskiej i orkiestry symfonicznej. Tak też się stało. Przełomem w jego życiu było nagranie płyty zatytułowanej „Moje pocieszenie”. Taki też tytuł nosi znajdująca się na tej płycie piosenka, którą postanowił zadedykować tragicznie zmarłemu synkowi. – Uważam, że jestem to winien Kubie – mówi.
Na pytanie skąd wziął się pomysł założenia Fundacji Pro Artis, otrzymałam odpowiedź: – Przecież trzeba coś w życiu zacząć robić, a najpiękniejszą nagrodą jest uśmiech tych dzieci.
Potwierdzeniem tych słów jest fakt, że w 2007 roku podczas koncertu Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”, został odznaczony przez dzieci za swoją działalność właśnie „Orderem Uśmiechu”.
Praca z utalentowanymi młodymi ludźmi jest pasją Andrzeja Brandstattera. Dla swoich podopiecznych – artystów Fundacja Pro Artis organizuje co roku „Wierchowe spotkania”. Są to warsztaty muzyczne odbywające się w dniach 1-15 lipca w Zakopanem. Ukoronowaniem ich jest koncert zatytułowany „Andrzej Brandstatter z przyjaciółmi”, odbywający się w namiocie na Równi Krupowej, gdzie młodzi artyści przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej oraz kapeli góralskiej wykonują przygotowane podczas warsztatów utwory. Autorem większości tekstów piosenek jest Andrzej Brandstatter. „Wierchowe spotkania” odbyły się w tym roku po raz piąty. Dzięki nim i życzliwości Radia Kraków podopieczni fundacji nagrali dwie płyty: „Góralskie serce” i „Góralskie serce 2”.
Andrzej wręcza mi zaproszenie na koncert. – Przyjdź i posłuchaj – mówi. Czegoś takiego jeszcze nie widziałaś.

Koncert pod Tatrami
Wieczorem przychodzę na koncert. Około godziny 18.30 ogromny namiot koncertowy na Równi Krupowej w Zakopanem jest już zapełniony po brzegi publicznością czekającą na występy młodych artystów. Na podeście pod sceną ustawia się orkiestra symfoniczna, wychodzą na scenę artyści a za nimi wjeżdża na swoim wózku Andrzej, witany przez publiczność gromkimi brawami. Nad tegorocznym koncertem patronat honorowy objęła małżonka Prezydenta RP – Maria Kaczyńska. Pierwszym utworem jest hymn fundacji zaczynający się od słów: Dzielimy się tym co momy, muzykę wam z serca domy. Wykonują go wszyscy podopieczni fundacji.
Poziom artystyczny koncertu jest zadziwiająco wysoki. Mimo że wykonawcy nie są zawodowcami, odnosi się wrażenie, że śpiewają „całą duszą”. Koncert, jak co roku, prowadzony jest przez sławy polskiej telewizji, które bezinteresownie przyjeżdżają, by choć w taki sposób wspomóc zaprzyjaźnionego górala o wielkim sercu. Atmosfera na scenie jest wręcz rodzinna, jest radość, śmiech a nawet łzy wzruszenia. Na koniec koncertu poruszającą piosenkę „Moje pocieszenie” wykonuje Andrzej Brandstatter. Śpiewa ją tak, że aż serce ściska.
A Ty moje pociesenie zostawiłeś
Smutek, zol
Cemuś poseł w ciemnom nocke i nie
Słuchoł sumu hol…
… Ale przeciez się spotkomy, przyjdzie
kiejsik taki cas
Popytomy chór aniołów coby śpiewoł
z nami wroz
Jo ci podegrom nucicke wierchowom
Ty jom zaśpiewos jo pociogniem
Z Tobom
Na niebieskich polanach

Andrzej dostaje owacje na stojąco. Nikt z publiczności nie kryje wzruszenia. Mężczyzna siedzący obok mnie ociera łzę z policzka. Rozlegają się gromkie brawa.
Po koncercie podchodzę i pytam, jak on to robi, przecież los tak strasznie go doświadczył, skąd więc ta siła ducha. Odpowiada mi: – Po prostu trzeba się cieszyć tym, co się ma. Ja na przykład cieszę się, że choroba zaczęła się od nóg a nie od głowy, dzięki temu mogę śpiewać, pisać teksty piosenek, a  nad resztą czuwa już ktoś tam wysoko w niebie.

Agnieszka Trzcińska


Andrzej Brandstatter z podopiecznymi Fundacji Pro Artis

 


„Pielgrzym” 2009, nr 17 (515), s. 20-21

 

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *