Koncerny farmaceutyczne kręcą światem. Za pomocą tabletek czy proszków, które nabijają im kasę, manipulują ludźmi rozdając sztuczną radość aż do utraty tchu, zdrowia i często życia. Dla tych, co więdną ze zmęczenia, a chcą być na najwyższych obrotach, oferują energetyczne dopalacze. Dla smutnych, z obolałą duszą – pigułki szczęścia. To samo dla celebrytów lubiących zabawę, „odloty” i transową muzykę. A wszystko po to, żeby wykreować bezwolne społeczeństwo, uzależnione od psychodelicznych farmaceutyków.

REKLAMA



W samej Polsce ponad 50 proc. rodaków przyznaje się do niemal regularnego stosowania legalnych, ale sprzedawanych bez recepty, preparatów pobudzających. Rocznie kupujemy ich aż 6 milionów opakowań.
Badania wykazały, co jest bardzo niepokojące, że 50 proc. młodych ludzi eksperymentuje z tzw. dopalaczami. Są to substancje psychodeliczne, wytwarzane w laboratoriach, o działaniu podobnym do narkotyków, które „wzmacniają” energię. Reklamuje się je jako środki poprawiające nastrój i koncentrację. Sugeruje to, że pomagają również i w nauce, bo dzięki nim można wykonać zadanie wymagające dużego wysiłku intelektualnego. To wabi studentów, którzy – jak dowodzą statystyki – prawie wszyscy przed ważnym egzaminem dają sobie „kopa”, czyli zażywają energetyczne tabletki, proszki czy zioła. 11 proc. z nich przyznaje się do okazjonalnego brania amfetaminy, natomiast 2 proc. – do systematycznego podczas kolejnych sesji egzaminacyjnych.
Żeby „dodać sobie skrzydeł” sporo młodzieży, a nawet dzieci, litrami pije Red Bulla i uzależnia się od obecnej w nim kofeiny. Napoje energetyczne, jak Red Bull, Bum lub R 20+, to płynne tablice Mendelejewa rujnujące organizm. Często rodzice sami kupują je swoim pociechom, bo nie mają nawyku czytania etykiet podających ich skład. Tak samo postępują z innymi produktami, np. ze sztuczną żywnością, serwując dzieciom kaloryczne bomby, pełne konserwantów, barwników, polepszaczy, zagęszczaczy, sztucznych tłuszczów etc.
Przy okazji warto sobie uświadomić, że uzależniającym dopalaczem typu placebo może być wszystko, np. niewinny batonik czekoladowy, chipsy, bez których  młody człowiek czuje się słaby, zdekoncentrowany i nie jest w stanie uczyć się ani wykonywać innych obowiązków.

Hardcorowe tabsy
Wracajmy jednak do „ciężkich” dopalaczy, które trują, uzależniają i nierzadko są początkiem narkomańskiej drogi. W sklepach internetowych aż roi się od ich bogatej oferty. W trójmiejskich smart shopach i funshopach też ich pełno. Można powiedzieć: do wyboru i koloru, począwszy od niewinnych masek, gadżetów, wódki w żelu, po wywołujące halucynogenne wizje Spice, Frenzy, Hummera i Devilsa. Wszystkie w przystępnych cenach, na miarę młodzieżowej kieszeni.
Właściciele sklepów umieszczają na towarze ostrzeżenia i robią do klienta perskie oko, że „produkty przeznaczone są wyłącznie do zastosowań edukacyjnych, badawczych oraz jako ozdoby kolekcjonerskie”, że są „nie do spożycia przez ludzi”, albo że to „środki do uprawy kwiatów”. Ale wystarczy wczytać się w nalepki, żeby wiedzieć, co stanie się po zażyciu „kolekcjonerskiej ozdoby”: „Devils – to hardcorowe tabsy, które pozwalają wyzwolić grzesznika w nawet największych świętoszkach. Gdy trafisz do piekła, Devilsy są Twoim ratunkiem. To przejażdżka jakiej nie da Ci żadna ekstaza”.
Czy trzeba czegoś więcej? Zapowiedź nieziemskiego „odlotu”, euforii i złudnej rozkoszy przyciąga niczym magnes. – Jeśli ktoś nie czerpie satysfakcji z otaczającej rzeczywistości, to będzie korzystał z jakiegokolwiek środka, który będzie mu tę rzeczywistość uprzyjemniał – mówiła w różnych mediach Eliza Weirowska – kierowniczka Poradni Profilaktyki i Terapii Uzależnień  MONAR w Gdańsku. – Jeśli chce zmienić nastrój, to nie ma z tym większych kłopotów. Poza tym jest ciekawy, jak to będzie po zażyciu środka halucynogennego. Ta ciekawość, połączona z zachętą ze strony koleżanek i kolegów, skłania do poszukiwań.
Badania wykazały, że 50 proc. młodych ludzi przynajmniej raz w życiu spróbowało narkotyków. Chodzi o to, że jeżeli coś takiego już im się zdarzyło, to niech skończy się na jednej próbie. Niech nie chcą próbować szukać dalej, np. dopalaczy lub czegoś innego, co pojawi się na rynku w ich miejsce. A bywa z tym różnie. Przeciętnie mija dwa lata zanim rodzic zorientuje się, że dziecko bierze narkotyki, ponieważ robi to w ukryciu i jest mistrzem kamuflażu.

Piperazyna na celowniku
Dopalacze, którymi „koksuje” się młodzież i nawet dzieci, nie są – jak reklamują producenci – „alternatywą dla niebezpiecznych substancji narkotykowych”. Wytwarzane w laboratoriach stoją o krok od amfetaminy i LSD. Wystarczy przeanalizować ich skład. Jest tam wszystko: tajemniczy „indiański wojownik”, „niebieski lotos”, wyciągi z kaktusa i „boska szałwia” oferowana z preparatami z muchomora czerwonego, czyli najstarszej używanej przez ludzkość rośliny halucynogennej. Dalej – związki chemiczne mające działanie podobne do indyjskich konopi, egzotyczne mieszanki ziołowe, które przy paleniu uwalniają bogaty aromat (saszetki Spice). Są też mieszanki witamin i lekarstw wywołujących zmiany świadomości (uspokajają, pobudzają, wywołują wizje).
W co drugim dopalaczu znaleźć można benzylopiperazynę (BZP), która w wielu krajach znajduje się na zakazanej liście. Jest to substancja psychoaktywna wykorzystywana w leczeniu schizofrenii i psychoz, o działaniu podobnym do amfetaminy i metamfetaminy. Po raz pierwszy otrzymano ją w drodze syntezy w Wielkiej Brytanii w 1944 r. Miała służyć jako środek do zwalczania pasożytów u zwierząt, ale do użycia nie weszła ze względu na słabe efekty i skutki uboczne. Występuje ona w postaci proszku i cieczy, bywa też kapsułkowana i tabletkowana. Osobom zainteresowanym znana jest pod nazwą „tabletek prywatkowych”, zażywanych przez chłopców i mężczyzn w wieku od 15 do 24 lat, którzy spędzają czas głównie w pubach i na dyskotekach.

Złamane skrzydła
Benzylopiperazyna i jej pochodne dają niezłego „kopa” w wielu dopalaczach, m.in. w Devilsie, Frenzy i Hummerze, co objawia się pobudzeniem, euforią, poprawą samopoczucia i samozadowolenia oraz zwiększoną czujnością. Obok tego pojawiają się: uczucie niepokoju, wymioty, bóle głowy, kłopoty ze snem, palpitacje serca i załamanie. Pojawiają się również: suchość w gardle, zwężenie źrenic, kac przez 24 godz. i kłopoty z oddawaniem moczu.
Młodzież przeważnie bierze dopalacze z BZP na imprezach i miesza je z alkoholem, a często i z narkotykami. Skutki takiego postępowania bywają fatalne: zaburzenia krążenia i rytmu serca, włącznie z zawałem serca i udarem mózgu, niewydolność oddechowa, skoki ciśnienia, nierzadko drgawki, psychozy, uczucie zagubienia, bezsenność trwająca nawet i trzy doby, mdłości, wymioty i bóle głowy. Spowodować to może trwałe uszkodzenie organizmu, głównie wątroby, nerek, serca, a niekiedy i zgon.
Czy warto tak imprezować? Jaki sens ma zabawa aż do bólu i śmierci? Dopalacze nie „dodają skrzydeł”, one je łamią i wypalają wnętrze człowieka.

Suplementy diety pod lupą
8 maja br. weszła w życie ustawa delegalizująca 17 produktów psychoaktywnych, ale czy to zlikwiduje handel nimi? Sklepy z takim towarem już zdążyły wprowadzić równie trujące zamienniki. Pozwala na to prawo. Wystarczy napisać na etykietce: „Suplement diety” i sprawa załatwiona. Czy ktoś to sprawdza? Owszem. Zezwolenie na dopuszczenie do sprzedaży daje Główny Inspektorat Sanitarny.  Jeżeli w produkcie jest więcej leku, np. witamin, to trafia on do Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, jeżeli natomiast mniej – do Instytutu Żywności i Żywienia.
Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej wszystko było pod kontrolą, bo problem sprowadzał się do zaledwie kilku podejrzanych „leków”. Obecnie jest inaczej – wiele produktów zmienia status na „suplement diety”, czyli czegoś pośredniego pomiędzy lekarstwem a produktem żywnościowym. Jest to zgodne z obowiązującym u nas prawem unijnym. Nic więc dziwnego, że nie wąską ścieżką, lecz już autostradą jadą do nas  specyfiki zakazane w innych krajach. A przecież jeszcze nie umilkły echa słynnej afery ze środkami na odchudzanie, w których składzie była amfetamina, czyli narkotyk o działaniu groźniejszym niż dopalacz…
Czy możemy obronić się przed zalewającym nas potokiem trucizn?  Z pewnością nie uszczelnimy handlu tak, żeby wszystko kupować z zamkniętymi oczami. Trzeba dokładnie czytać etykietki i ten nawyk wyrabiać w dzieciach. A jeśli o dzieci chodzi, to warto im wierzyć we wszystkim na słowo i delikatnie sprawdzać…

Marzena Bławat


„Pielgrzym” 2009, nr 12 (510), s. 20-21

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *