W Boże Narodzenie jedzcie z umiarem

Święta nie będą do bani, jeśli w domu nie będziecie potykać się o sterty garnków i słoików zapchanych jedzeniem.

REKLAMA


4 grudnia, w imieniny Barbary, pojechałem do góralskiej chaty w Sopocie. Brzmi cokolwiek dziwnie. Górale nad morzem. I do tego w święto szczególnie celebrowane na Śląsku, a jak wiadomo, górale i ślązacy jakoś za sobą nie przepadają. Cóż, w mojej rodzinie jest Basia i to wszystko tłumaczy. Poza tym dziadek Basi lubi góralską chatę, w której podają jedzenie. Hm, o tym, co zjadłem dzisiaj, nie napiszę, wspomnę jedynie, że te wszystkie „góralskie” i „chłopskie” zagrody mają wizję dobrego posiłku tak oddaloną od mojej, jak Sopot od Kuala Lumpur.
Spotkanie imieninowe było jednak wspaniałe i co istotne – w pewnym momencie zmieniło się w burzliwą naradę. Miała ona tytuł „Kto i co przygotuje do jedzenia na święta”. Podzieliliśmy się rolami, choć mój brat wprawił mnie w zakłopotanie. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że się odchudza, a wcześniej zjadał całą blachę maminego pasztetu w 15 minut. Ze słoikiem majonezu. W dodatku na moje pytanie, jak mam przyrządzić wołowinę, odpowiedział, że nie wie. A to akurat jest młody człowiek, który na przystawkę zwykł zamawiać tatar, a na główne danie stek i generalnie był o krok od zjedzenia całej krowy na surowo. Ostatnie jego życzenia dwa lata temu to wołowina po burgundzku i wołowina tataki. Po chwili delikatnej kłótni stanęło na żeberkach z sosem barbecue, co w sumie zadowoliło nas obu. Reszta rodziny także ustaliła szczegóły.
Dlaczego o tym piszę? Bo uważam, że takie narady są bardzo dobre. Dzielimy się rolami i nikt nikogo nie zdubluje, przynosząc na świąteczne spotkanie swoją wersję pierogów z kapustą, smażonego karpia czy zimnych nóżek. I co równie istotne, dzięki temu nie kupujemy za dużo. A jak wiadomo, przeciętna rodzina po świętach wywala około stu ton potraw, bo nikt nie ma siły ich zjeść. Nienawidzę marnować jedzenia. Po prostu nie znoszę. Uważam, że to poważny grzech. Wielu ludziom jedzenia brakuje, nie możemy go więc wyrzucać. Poza tym spożywamy różne zwierzęta, które raczej z własnej woli nie zamieniły się w kotlety. W dodatku jest jeszcze ciężka praca różnych hodowców, plantatorów, sadowników, rolników. Oni włożyli w to swój wysiłek, pasję i pieniądze, byśmy mogli się cieszyć wspaniałymi potrawami przy stole. Wyrzucanie jedzenia to brak szacunku dla nich i dla tego, co hodowali i uprawiali.
Stąd mój apel o umiar. Święta nie będą do bani, jeśli nie będziecie potykać się w domu o sterty zapchanych garnków i słoików. Najważniejsze, by było rodzinnie i wesoło. I nie zapomnijcie wrzucić do kubka jakiemuś biedakowi pod sklepem 5 czy 10 złotych. Nie zbankrutujecie od tego.
Ok, czas na przepis. Jako że wszyscy doskonale wiecie, jak robić barszcz czy rybę w galarecie, zaproponuję coś na zakończenie biesiady. W moim domu po dobrym jedzeniu raczymy się domowymi wytworami, wznosząc toast „Niech żyje prawo do pędzenia!”. A święta wyglądałyby nieco blado, gdyby nie było domowego ajerkoniaku. Jego przygotowanie to domena mojego ojczyma. Mam nadzieję, że nie zrobi ze mnie przynęty na szczupaka za sprzedanie wam tej rodzinnej receptury. Bierzemy 10 wiejskich jaj, 70 dag cukru i 2 paczuszki cukru waniliowego i miksujemy, aż cukier się prawie rozpuści. Miksujemy dalej i wlewamy pół litra spirytusu. Na koniec, ciągle miksując, dolewamy pół litra mleka. Taki ajerkoniak najlepiej smakuje wieczorem pod piękną, kolorową choinką. I takich właśnie chwil wam życzę. A także cudownych świąt Bożego Narodzenia.

Sławek Walkowski


„Pielgrzym” 2016, nr 26 (706), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *