Śniadanie na trawie

Na świeżym powietrzu celebrujemy jedzenie. Czas zwalnia. Wszystko staje się mało istotne. Najważniejszy jest posiłek, stół lub koc na polanie.

REKLAMA


Bardzo lubimy jeść na świeżym powietrzu, prawda? Pod gołym niebem. Uwielbiamy pikniki, tarasy, kawiarniane czy restauracyjne ogródki, zwykłe grille i ogniska nad jeziorem. Urok posiłków na świeżym powietrzu jest tak silny, że często urządzamy w plenerze nawet ważne uroczystości. I wcale nie przeszkadza w tym aura. Pamiętam urodziny mojego kolegi Piotra w styczniu, w śniegach gdzieś pod Wieżycą. Minus dwadzieścia na dworze, ale ognisko, kiełbaski i zimna zmrożona były świetne. I w nosie miałem siniaki po wykonaniu widowiskowego fikołka z kuligowych sań.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego tak lubimy jeść w plenerze? Odpowiedzi jest kilka. Na pewno mamy większy apetyt. Chce nam się bardzo jeść. Aktywność pod chmurką sprawia, że mamy większe łaknienie, a w brzuchu burczy nam stado niedźwiedzi. Lubimy przebywać na dworze, obcować z naturą. Lepiej się wtedy czujemy, a zieleń drzew, traw i pól nas uspokaja. Lubimy przestrzenie, bo dzięki temu czujemy się wolni i szczęśliwi. Na pikniku możemy jeść rękami i babcia wcale nie zdzieli nas szmatą za brak noża i widelca. No i najważniejsze – na świeżym powietrzu celebrujemy jedzenie. Czas zwalnia. Wszystko staje się mało istotne. Najważniejszy jest posiłek, stół lub koc na polanie. Drewniana ława i otoczenie, które pachnie, szumi, kołysze i ćwierka. Nasze podniebienie świętuje, ale ucztują również oczy i uszy. No i nasze towarzystwo, bliscy nam ludzie wokół nas. Uśmiechnięci, mili, trochę zamyśleni, rozkoszujący się każdą chwilą i leniwie odganiający owady…

Jak doskonale wiecie, Pan – żegnając się z uczniami – nie uścisnął po prostu każdego gdzieś na rogu ulicy. Zaprosił ich na ostatni posiłek, a tam nastąpił początek najważniejszego. Według ostatnich badań ówcześni mieszkańcy Ziemi Świętej często wykorzystywali dachy domostw. Kobiety wykonywały tam różne prace, na przykład szyły. A wieczorami jedzono tam posiłki. Czy wyobrażacie sobie lepsze miejsce na Ostatnią Wieczerzę niż dach pokryty tkaninami i poduchami, z oliwnymi lampami, w ciepły wieczór pod niebem pełnym gwiazd? Bo ja nie.

Późną wiosną i latem, bo tak najwygodniej, staram się jak najczęściej jeść gdzieś na zewnątrz – nawet sam. W niedzielny poranek potrafię zapakować do plecaka termos z kawą, ceramiczny kubek, talerz, sztućce i to, co akurat mam w lodówce, i pognać na plażę, żeby zjeść śniadanie wśród szumu fal i krzyków mew. A gdy gdzieś wyjeżdżam… Są miejsca, gdzie nigdy nic nie zjadłem w pomieszczeniu. Na Krecie raczyłem się świeżymi pomidorami, fetą i oliwkami na nadmorskich skałach. Piłem retsinę z butelki i czułem na twarzy krople morskiej wody z rozbijających się poniżej fal. Wcinałem śmierdzącego duriana gdzieś w środku zanzibarskiego lasu, oglądając skaczące po drzewach małpy. Jadłem chleb i falafele w palącym egipskim słońcu w Dahshur, a przede mną wznosiły się ku niebu piramidy faraona Snofru. Siedzieliśmy z Darkiem na bruku w gąszczu weneckich uliczek, gryząc pizzę Quattro stagioni popijaną butelką wina znalezioną w autobusie. W środku równikowej Afryki późnym wieczorem, pod deszczowym niebem pełnym komarów, jadłem spaghetti i piłem miejscowe piwo Safari z sympatycznymi Japończykami.

Tak dużo jest tych wspomnień. I wierzcie mi, nie za dobrze pamiętam smak jedzenia. Za to doskonale pamiętam to uczucie, że właśnie teraz ta chwila jest naprawdę wyjątkowa. I że nigdy jej nie zapomnę. Kolacja lub śniadanie pod niebem. Chciałbym tak zawsze.

Sławek Walkowski


„Pielgrzym” 2017, nr 21 (727), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *