Po pastersku

Zrobiłem sobie zapiekankę. Różniła się od tych z kempingowych przyczep jak drapacz chmur od kanciapy z kartonów.

REKLAMA


Dawno temu na ulicach w środku miasta stały przyczepy kempingowe. Nawet w zimie. Otaczał je bliżej nieokreślony zapach. Czasami coś z nich dymiło. Cóż, przyczepa nie była znakiem, że właśnie tu rozbili obozowisko jacyś nomadzi. Ani że lokalny wariat uznał luty za najlepszy czas na biwakowanie. Z przyczep takowych podawano zapiekanki, pamiętacie? Przekąska ta składała się z kawałka bagietki, pieczarek, zapieczonego sera i ketchupu. Smakowało różnie. Dość znośnie lub jak przepalona izolacja w fabryce nawozu. Czasami taka zapiekanka lepiej nadawała się jako stylisko do szpadla, dzięki czemu mogliście sobie skopać działkę. Jednak sentyment pozostał i nawet dzisiaj możecie kupić „zapieksy”, choćby w popularnych foodtrackach, za to o wiele bardziej wyrafinowane.

Właśnie zrobiłem sobie zapiekankę. Różniła się od kempingowych wynalazków jak drapacz chmur od kanciapy z kartonów. Nasze to typowy streetfood, zaś moja anglosaska Shepard’s pie, czyli zapiekanka pasterska, jest pełnoprawnym daniem obiadowym. To duszone mielone mięso z warzywami i sosem pomidorowym, odpowiednio przyprawione, przykryte ziemniaczanym purée i zapieczone w piekarniku. Z wołowiną pojawia się na stole jako Cottage pie –zapiekanka wiejska. A gdy jest z jagnięciną, staje się pasterską.

Zastanawiałem się, kto wymyślił tę nazwę. Pasterz musiał mieć szczęście, albo być bogaty, by po dniu hasania z owcami po wzgórzach wypocząć w chatce na stoku wyposażonej w piec. Nie wspominam już o tym, że gdyby wieczorem zaczął tę potrawę przygotowywać, skończyłby gdzieś pojutrze w południe. No jasne, wzorem bałkańskich górali mógł wykopać dół, wysypać go żarem i tam wepchnąć swój gar z zapiekanką, ale znowu czekałby tydzień, a do tego czasu z pewnością skończyłoby mu się wino.

Zapewniam was jednak, że warto się wysilić. Danie jest tak sycące i rozgrzewające, że nawet nie zauważycie, gdy przy obiedzie jesienny huragan zerwie wam dach z domu, porwie junkersa z łazienki i zawinie dzieci w wykładzinę. Jak widzicie, same korzyści. Poza tym nieźle zaskoczycie znajomych, którzy zbaranieją, gdy zaprosicie ich na zapiekankę.

Usmażyłem kilogram zmielonego jagnięcego mięsa. Po 10 minutach dodałem pół kilo posiekanej wątróbki i smażyłem jeszcze 2–3 minuty. Włożyłem mięso do miski, a na patelni poddusiłem po 3 posiekane cebule, marchwie i łodygi selera naciowego. Doprawiłem solą i pieprzem. Dodałem mięso, 4 łyżki koncentratu pomidorowego,  dwa duże liście laurowe oraz po łyżeczce zmielonych goździków, kminu rzymskiego i cynamonu, bo lubię podkręcić sos po grecku. Wy możecie dodać tymianek, rozmaryn, oregano, czosnek niedźwiedzi, generalnie wszystko, co lubicie. I jeszcze 700 ml bulionu drobiowego. Sos dusiłem na małym ogniu przez 1,5 godziny. Od czasu do czasu dodawałem trochę wody. Jak zrobić ziemniaczane purée, doskonale wiecie. A jeśli ktoś tego nie potrafi, to prawdopodobnie nie umie także czytać. Do purée dodałem 100 g startego sera cheddar. Możecie dodać natkę, szczypior, czosnek czy gruboziarnistą musztardę. W naczyniu do zapiekania ułożyłem warstwę sosu z mięsem. Przykryłem ją całym ziemniaczanym purée (było tego z 1,3 kilo). Wierzch posypałem jeszcze 20 g startego sera. Zapiekanka wylądowała w piekarniku, rozgrzanym do 190 stopni na ok. 50 minut. Wczoraj zjadłem jedną porcję. Patrząc, ile jeszcze zostało mi zapiekanki, oświadczam, że przez najbliższy tydzień nie muszę nic gotować.

Sławek Walkowski


„Pielgrzym” 2016, nr 22 (702), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *