Czy to kradzież stulecia? Cóż, mamy dopiero początek XXI wieku. Jednak faktem jest, że w łapy rabusiów wpadł niezwykle drogocenny łup.
La Tour d’Argent – Srebrna Wieża – to jedna z najstarszych restauracji w Paryżu, a może i najstarsza. Wspaniała. Wyjątkowa. Urzekająca. Poświęciłem jej kilka lat temu felieton, zachwycając się jej organizacją i potrawami. Historia lokalu sięga podobno 1582 roku, kiedy to niejaki Rourteau założył gospodę tuż przy Bramie św. Bernarda, zaraz za zamkiem de la Tournelle. Przyjmował tam Jego Wysokość Henryka IV, który eksperymentował z pierwszymi widelcami, wpadał również na małe co nieco sam król Słońce, Ludwik XIV. Kardynał Richelieu pochłaniał gęś ze śliwkami, zaś jego bratanek zorganizował kolację z trzydziestoma daniami z wołowiny. No dobrze, to tylko niczym niepoparte historyjki. Pierwsza wzmianka drukowana o restauracji – i jednocześnie hotelu – ukazuje się dopiero w 1860 roku w przewodniku Baedekera. W 1890 roku właścicielem całości zostaje Frédéric Delair, który wpadł na genialny pomysł związany ze sztandarowym daniem lokalu, tłoczoną kaczką (na zdjęciu) – zaczął numerować i wręczać klientom certyfikaty po zjedzeniu potrawy. Dzisiaj to już grubo ponad milion numerków. Restaurację kupił w 1911 roku André Terrail. Rozbudowywał ją, modernizował, ulepszał, zatrudniał wspaniałych kucharzy i dzięki temu w 1933 roku dostał trzecią gwiazdkę Michelin (syn i wnuk stracili potem dwie). Dbał też bardzo o różnorodność i jakość win podawanych do jedzenia. Piwniczka już wtedy była oczkiem w głowie właściciela. Dzisiaj sama księga win ma stron… nie wiem, ile, ale waży 8 kilogramów. Sommelier Victor Gonzales ma rocznie do dyspozycji pół miliona euro na zakupy nowych niezwykłych trunków z najlepszych winnic.
Ledwo zaczął się jednak 2024 rok, a nazwa lokalu jest na łamach wszystkich branżowych pism i kronik kryminalnych. Ale nie z powodu sławy czy prasowanej kaczki – restauracja została okradziona. Pewnie zapytacie: „No i co z tego?”. Co takiego można świsnąć z lokalu? Półtusze wołowe? Zestaw nierdzewnych sztućców? Wspaniałe piece firmy Molteni? Akurat za nie można wziąć masę pieniędzy, ale wynieść z lokalu je trudno. Może po prostu obrobiono kasę? Nic z tych rzeczy. Zniknęły butelki. Butelki wina.
Kwerenda ze stycznia wykazała, że nie ma 83 win spośród około 350 tysięcy. I to tych najlepszych. Nie ma także śladu włamania do piwnic o powierzchni 1200 metrów kwadratowych. Ktoś musiał znać się na alkoholach i przede wszystkim musiał mieć dostęp do zasobów. Restauracja szacuje straty na półtora miliona euro. Przesada? Wcale nie. W restauracji możecie zamówić wino z XIX wieku albo koniak z XVIII wieku. Lub butelkę St. Petrus rocznik 1947 za 26 tysięcy euro. Najdroższe wino kosztuje 60 tysięcy. Chociaż w tej chwili być może już nie ma tej pozycji w księdze win, bo jest w rękach podstępnego szubrawcy. Specjaliści uważają, że sprzedaż łupu będzie niezwykle trudna, albowiem każda cenna butla ma swój numer, i wiadomo, kiedy i komu została sprzedana. Wystarczy sprawdzić. Oczywiście, można będzie sprzedać butelki na czarnym rynku, a nabywca, na przykład szef albańskiej mafii, europejski komisarz czy ponury dyktator jakiegoś wschodniego państwa, na pewno nie będzie się przejmował ewentualnym zarzutem o paserstwo. Możliwe jest także, że złodziejaszek chce się raczyć najdroższymi winami świata w swojej kawalerce gdzieś na paryskim poddaszu. Tak czy siak, jak widzicie, w wino też można inwestować. I jak w każdym biznesie – i na tym można stracić.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” [18 i 25 lutego 2024 R. XXXV Nr 4 (893)], str. 37.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.