Małe z pianką – Sławek Walkowski

Piwo, co odkryłem w czasach swej młodości, wkracza także w sferę fizyki teoretycznej i rozwiązuje naprawdę poważne problemy, takie jak podróże w czasie.

REKLAMA

Lubię piwo. Naprawdę je lubię. Fenomenalnie gasi pragnienie w upalny dzień. Jest świetnym dodatkiem do różnych potraw. Na przykład żeberka barbeque bez piwa to jak film z Bradem Pittem bez Brada. A wspólne grillowanie z wodą mineralną ma tyle sensu, co nauka jazdy na nartach ze złamaną nogą. Piwo zbliża ludzi. Przy nim rozmawiamy, cieszymy się, śmiejemy. Piwem celebrujemy ważne wydarzenia. Pomaga nam w dopingowaniu narodowych drużyn, szczególnie gdy gramy w królową gier zespołowych, czyli piłkę nożną. Energia, jaką kibice uzyskują dzięki temu napojowi, gdy wspólnie przed telewizorem oglądają mecz i głośno podpowiadają piłkarzom, co mają robić, mogłaby bez problemu przetoczyć pociąg z węglem z Katowic na Wybrzeże. Wierzę, że ta energia przenosi się w nadprzestrzeni prosto do nóg Roberta Lewandowskiego i napędza go lepiej niż elektrownia jądrowa w Fukushimie. Ba, dzięki piwu nawiązujemy przyjaźnie, a nawet zawieramy kontrakty czy dostajemy nową pracę. Ten wszechstronny napój pomaga nam odpocząć po ciężkim dniu, a gdy wypijemy go trochę więcej, stajemy się przystojniejsi, ładniejsi i mądrzejsi. Dziwię się, że gabinety odnowy biologicznej nie serwują swoim klientom tego napitku.

Piwo, co odkryłem w czasach swej młodości, wkracza także w sferę fizyki teoretycznej i rozwiązuje naprawdę poważne problemy, obecne jedynie w powieściach SF, takie jak podróże w czasie. Ileż razy wychodziłem z baru po wspaniałym spotkaniu z przyjaciółmi i nagle pojawiał się błysk, po którym była już niedziela, a ja leżałem we własnym łóżku. Ha! Podróż w czasie i w dodatku teleportacja!

Piszę o tym, bo mój brat podczas ostatnich świąt sprawił mi niespodziankę. On także jest wielbicielem piwa, żeby nie powiedzieć – wręcz briofilem. – Wypijemy dzisiaj naprawdę dobre piwo – powiedział i uśmiechnął się tajemniczo. Nazywało się Barley Wine i zostało uwarzone przez polskich pasjonatów spod marki Doctor Brew. Trzeba przyznać, że pasja obu panów, którzy wystartowali z produkcją tzw. piw rzemieślniczych zaledwie trzy lata temu, przynosi wspaniałe efekty i ma fanów w całym kraju. Wśród nich jest mój brat Paweł. Lubi Doctora i często mnie nim częstuje, gdy akurat rodzinnie biesiadujemy. Tym razem postawił na stole to cudo o głębokiej, bursztynowej barwie, 27,5 proc. ekstraktu i zawartości 12,5 proc.  najbardziej pożądanej substancji. Smak był absolutnie nieporównywalny z niczym i dostarczył nam niezapomnianych wrażeń. Cóż, nie czułem się aż tak wybornie, jak na spacerze z Salmą Hayek po plaży wysadzanej diamentami po kolacji w piętnastogwiazdkowej restauracji, ale było to jednak coś! Coś, czego należało się spodziewać po łyku piwa, które przez rok dojrzewało w beczkach po burbonie, i za butelkę którego trzeba zapłacić 50 zł. Tak, tak. Pięć dych za jedno piwo.

Picie z bratem zacnego Barley Wine zaowocowało nową ideą. Ideą uwarzenia własnego piwa. Wszystko, co jest do tego potrzebne, można kupić w internetowych sklepach. Na razie muszę sprawdzić, jaka temperatura jest w mojej piwnicy. Bo trunek musi leżakować w odpowiednich warunkach i przede wszystkim w odpowiedniej temperaturze. Nie wiem, jakie efekty przyniesie nam wspólne grzebanie w kadziach. Może nasze pierwsze produkcje bardziej będą nadawały się do czyszczenia chodnika niż do smakowania. Ale będziemy próbować. Bo pomysł jest przedni. Na zdrowie!

Sławek Walkowski

„Pielgrzym” 2017, nr 2 (708), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *