Dajcie mi porcję jiaozi albo maultaschen! – Sławek Walkowski

Napychamy je czym popadnie. Brakuje już tylko pierogów z asfaltem, częściami do aut, szyszkami i chomikiem.

REKLAMA

Jeszcze niedawno uważaliśmy, że są nasze. Że to tradycja, sól ziemi, rdzenny przepis. Że ponieśliśmy nasz cudowny wynalazek, zrodzony gdzieś w sercu słowiańskiej puszczy przez wąsatych Ziemowitów, hen daleko w świat, jak płomień wiedzy i postępu. Że pierogi – bo to o nich mowa – są naszą wizytówką, jak mazurki Chopina, Kraków, ciupaga i kiełbasa. Gdybym jeszcze kilkanaście lat temu ogłosił, że jednak nie, rodacy w całym kraju goniliby mnie z pochodniami i widłami. Prawda jest taka, że Władimir Władimirowicz Putin wcina pielmieni, rebelianci z Ługańska wareniki, gruzińscy górale posilają się chinkali, Monika Bellucci skubie tortellini i ravioli, biznesmeni w Hong Kongu przebierają w jiaozi, wonton czy guo tie, a papież Franciszek z pewnością od czasu do czasu każe sobie przyrządzać południowoamerykańskie empanadas. Ba, nawet trener niemieckiej reprezentacji piłki kopanej Joachim Löw, kiedy już przestanie dłubać w swoich ulubionych miejscach, wsadza do ust coś, co nazywa się jak przeciwpancerne wunderwaffe na sowieckie czołgi – maultaschen!

Na pomysł, żeby zawinąć kawałek czegoś jadalnego w ciasto z mąki, wody i jajka, wpadli ludzie Wschodu. Tutaj musimy oddać podium z numerem 1 – bardzo niechętnie – najprawdopodobniej mieszkańcom Szanghaju lub Pekinu. Razem z kupcami, a pewnie i z podbojami pierogi trafiły na Ruś Kijowską, gdzie pewnego razu pełna ich miska zagościła na stole przed zacnym gościem z zakonu dominikanów. Legenda głosi, że ojciec Jacek Odrowąż wciągnął całą porcję nosem, mlasnął z zachwytem i zażądał receptury na te pyszności, by zatargać je w księstwa Piastów.

Cóż, to nie będzie przesada, jeśli napiszę, że pierogi i Polacy zapałali do siebie wielką miłością. Pierogi jemy w dni powszednie i od święta. Dajemy im osobne nazwy, jak knysze, sanieżki, koladki, ruskie czy kurniki. Napychamy je czym popadnie i brakuje już tylko pierogów z asfaltem, częściami do aut, szyszkami i chomikiem. Jeśli nie chcecie zamknąć swojej restauracji czy baru po roku z pustym kontem, spłacając swoje długi, oddając krew oraz niezbyt już potrzebne organy jako bezdomni, niosąc na plecach dyszącego wam do ucha komornika, to sprzedawajcie pierogi.

Bardzo miłą pierogarnię odwiedziłem z towarzystwem niedawno w Gdańsku. Lokal był czynny zaledwie od 50 minut, a prawie połowa miejsc była zajęta. Zanim po 20 minutach dostaliśmy nasze zamówienie, pierogarnia była pełna gości. Co jak co, ale „Mandu” naprawdę warto polecić. Pierogi z gęsiną, podane z marynowaną cebulą, były wyśmienite, a chińskie jiaozi, pieczone w głębokim tłuszczu, cudownie było maczać w limonkowym sosie i dziarsko sobie chrupać. Gdy pierwszy raz w życiu postanowiłem odwiedzić tę restaurację, musiałem czekać na wolny stolik na zewnątrz, miotany lodowatym wiatrem i bombardowany w głowę kulami gradu, bo lokal był tak napchany klientami, że nie wcisnąłbym tam nawet swoich rzęs. Ale gdy przełknąłem pierwszy kęs gruzińskich chinkali, przedtem łapczywie wypijając wypełniający je rosół, wiedziałem, że było warto.

Opowiedziałem o restauracji mamie. Wtedy zadała pytanie – groźniejsze niż wściekły, zarażony ebolą, szarżujący na was niedźwiedź polarny, gdy stoicie na biegunie ubrani jedynie w kalosze: „Czy te pierogi były lepsze od moich?”. Już dwa tygodnie zastanawiam się, jak powiedzieć: „były podobne”, by brzmiało jak: „zdecydowanie nie, tylko ty robisz najlepsze”. Na razie nic mi nie przychodzi do głowy, na pomoc!

Sławek Walkowski

„Pielgrzym” 2017, nr 4 (710), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *