Między niebem i piekłem – Maja Przeperska

Ksiądz Krzysztof Masiulanis po raz pierwszy wsiadł na motocykl w Nowym Jorku w 1993 roku, gdy pojechał w czasie wakacji zastąpić tamtejszego proboszcza. W weekendy, gdy ulice na Manhattanie stawały się niemal puste, miasto zwiedzał na Harleyu. Wcześniej nie znał nawet skutera, ale połknął bakcyla i od tamtej pory motocykle to jego pasja.

REKLAMA



Bez dwóch zdań ks. Krzysztof Masiulanis nie jest typowym proboszczem wiejskiej parafii. Przez brać motocyklową i swoich parafian nazywany jest po prostu księdzem Maślakiem. Jego znak rozpoznawczy to czarna skóra, siwa broda i charakterystyczny błysk w oku. Jego zamiłowanie do motocykli pojawiło się znienacka, bo nigdy wcześniej nie przypuszczał, że ten żywioł go tak wciągnie. Ale stało się. Motocykle to jego prawdziwa pasja już od wielu lat.
– Rzecz w tym, że w czasie studiów w Rzymie wszyscy studenci dorabiają sobie na podręczniki czy komputery. Znałem język angielski, więc  pofrunąłem za ocean. W Nowym Jorku zastępowałem proboszcza, który wyjeżdżając na wakacje, zostawił mi motocykl. Trzystukilowego Harleya z automatyczną skrzynią biegów. W weekendy, jak robiło się pusto na Manhattanie, usiłowałem jeździć po alejach i ulicach… – wspomina ks. Krzysztof. – Po powrocie z letnich wakacji do Włoch, dojeżdżając na uniwersytet w Padwie z wioski w Dolinie Padu, kupiłem swój pierwszy motocykl. Taką niedużą Aprillę 125 włoskiej produkcji, na której robiłem swoje pierwsze kilometry. Potem przyjechałem nią do Polski. Ale na trasie, gdzieś między Gnieznem a Bydgoszczą, popsuła się. Jakoś tak się potoczyło, że Pan Bóg dbał o kolejne motocykle… Na przykład jeden z ostatnich cztery lata temu mi ukradziono…
Ale od czego ma się przyjaciół. Zlotowicze swojemu ulubionemu księdzu Maślakowi zrobili niespodziankę. Skrzyknęli się i specjalnie dla niego kupili nowiutką, prawie dwulitrową maszynę. Teraz to nią ks. Krzysztof przemierza odległe przestrzenie. – Nie spodziewałem się tego zupełnie! – przyznaje. – Jak straciłem mój motocykl, dyskretnie pytali mnie o marzenia motocyklowe, kiedy jeszcze wrócę na szlak, na jakim sprzęcie i gdzie będę chciał pojechać… Tak trochę mnie podpuszczali, aż wysączyli ze mnie, o czym marzę i rzeczywiście trafili idealnie w gusta. I tak dzięki nim w tej chwili jeżdżę Yamahą Riderem – 1900 pojemności, więc to już olbrzymia czarna lokomotywa – opowiada z dumą. – Nawet ją pomalowali. W piekło i niebo. Pod silnikiem, na dole, ma ogniste płomienie, a u góry, na błotniku, piękne niebo z rozświetloną słońcem chmurką. To pewien symbol, bo ukazuje, jak my wszyscy żyjemy – pomiędzy kuszeniami z dołu pochodzącymi a łaską, która na nas spada. Wszyscy jesteśmy osadzeni w tej przestrzeni. Póki na ziemi, póki w pielgrzymce, to się o nas walczy.

Dobra statystyka
Ksiądz Krzysztof na swoim koncie ma już osiem motocykli. To niemało. Jak się okazuje, w tej pasji jeden motocykl na długie lata nie wystarczy. – Człowieka pcha nieodparta ciekawość w te następne sprzęty, a i pewnie też zamiłowanie – jak to chyba u każdego motocyklisty – do garażu. Fajnie jest trochę w tym garażu posiedzieć, samemu popracować przy tych dwóch kołach, silniku, powymieniać płyny. Za każdym razem tworzy się też plany na kolejny sezon. Siedzenie z przyjaciółmi, planowanie destynacji podróży, miejsc, które koniecznie chcemy odwiedzić, dogadywanie szczegółów, potem sam pobyt i czas po wyprawie – niekończące się wspomnienia. To jest ten ogromny charme motocykli, nie tylko samo nawijanie kilometrów na kołach, ale przede wszystkim widoki za każdym zakrętem, koncert zapachów, temperatur. Coś niesamowitego! – ks. Krzysztof opowiada rozmarzonym głosem. – Oczywiście są też tacy motocykliści, którzy nie wyprawy preferują, ale ekwilibrystykę: na jednym kole, na dwóch. Wyścigowcy, którzy na kolano idą, jak to się mówi, i próbują, ile tam fabryka dała. Ja należę do wędrowców. Wielu moich przyjaciół też. Nie do włóczęgów, którzy pędzą przed siebie obojętnie, w którą stronę, ale do wędrowców, którzy wytyczają sobie cel, lubią jechać w nieznane, ale lubią także wracać w swoje ulubione miejsca. My na przykład wracamy bardzo chętnie, jadąc na południe, na słynną przełęcz w Alpach Austriackich, chyba najwyżej położoną w Europie asfaltowaną drogę – jeżeli tylko możemy, to tamtędy.
Oprócz tych pierwszych doświadczeń za oceanem każda kolejna podróż odbywała się w Europie. Ks. Maślak wraz z przyjaciółmi dojechali na motocyklach na Przylądek Północny, przemierzywszy całą Skandynawię tam i z powrotem, objechali dookoła Sardynię. Z przyjacielem w trzy tygodnie przejechali całą Irlandię. – Tyle zieleni, odcieni szarości, niebieskiego, co tam, to nigdzie nie widziałem. Tak wspaniałej muzyki granej co wieczór w pubach też nigdzie indziej nie słyszałem – przyznaje. – Byliśmy też w Alpach Juliańskich. To z kolei słoweńska wyprawa. Byliśmy też w Lourdes na motocyklach. Pamiętna wyprawa, chyba najdłuższa, opiewała na 9 600 km. Wszystko zrobione w dwa tygodnie. Jechaliśmy do Santiago de Compostela i Fatimy.

Dlaczego motocykl?
Co jest w nim aż tak pociągającego i fascynującego, że jak już się człowiek zakocha, to nie odpuści? – Och, jest dużo takich elementów – stanowczo odpowiada ks. Maślak. – Ostatnio odkryliśmy z chłopakami, że sporo jest wśród żeglarzy motocyklistów, a wśród motocyklistów sporo jest żeglarzy. Co te dwie rzeczy mogą mieć wspólnego? Pod żaglami cisza, tutaj warkot silnika. Jak się tak zaczęliśmy nad tym zastanawiać, okazało się, że jest w tym czar harmonii, równowagi, której człowiek szuka. I wtedy, kiedy się pokonuje łuk na jednośladzie i trzeba jakoś te wszystkie siły, tę żywą fizykę oswoić, jak również wtedy, kiedy pod żaglami jest się na pograniczu żywiołu – wody, powietrza, wiatru – i trzeba wykorzystać możliwości, jakie daje jacht do maksimum. Poza tym człowiek nie chce polec na polu walki.
Cóż jeszcze – z pewnością masa przyjaźni i życzliwości. Podróż w pojedynkę – czy na łódce, czy na motocyklu – to nie to samo, co w załodze, w grupie przyjaciół. I ci spotykani po drodze ludzie też patrzą z życzliwością, jeżeli się nie sieje na tym motocyklu paniki, ale podchodzi się tak, że chce się tą pasją podzielić. To jest też jedna z wielu fascynujących spraw. Jednak ostatnio trochę się boję wciągać innych w tę pasję motocyklową, bo tylu już dużo młodszych ode mnie ludzi pochowałem… To pożegnanie bardzo bolało, dlatego jestem bardzo ostrożny w tym zapraszaniu, bo motocykl to  maszyna dla ludzi roztropnych, nie dla szaleńców. W czasie jazdy bardzo gotuje się adrenalina i jest ogromna pokusa prędkości. W pewnym momencie kusi wiara w siebie – ile to ja potrafię, jak bardzo jestem doświadczony. Natomiast my na tych naszych sprzętach nie mamy poduszek powietrznych i w związku z tym jesteśmy szczególnie narażeni na drodze. Motocykliści to wbrew pozorom nie tylko grupa twardzieli, ale także delikatnych, wrażliwych osobników, których łatwo poranić. Natomiast tym, którzy się zdecydują na motocykl, mogę obiecać właśnie to doświadczenie harmonii… Właściwie to ja się nigdzie tak dużo nie modliłem jak na motocyklu. Bo nawet jak się wiezie pasażera, to jest się koniec końców samemu. Wiele spraw można przemyśleć albo wręcz przemodlić. Myślę, że to dobre zaproszenie dla tych, którzy chcą podejść do życia kontemplacyjnie.

Jajcarnia
Ks. Krzysztof Masiulanis potrafi doskonale połączyć duszpasterstwo ze swoją motocyklową pasją. Co roku, już od kilkunastu lat, w swojej parafii w Sobowidzu święci motocykle, by bezpiecznie rozpocząć sezon. Parafia co prawda malutka, raptem 2 tysiące dusz, a plac przed kościołem zawsze wypełniony po brzegi, droga zajęta po horyzont. Pojazdy trudno zliczyć. W tym roku naliczono prawie cztery tysiące! Te niezwykłe spotkania nazywane są Jajcarnią. Bo tak jak jajka w czasie Wielkanocy, ks. Maślak święci motocykle.
– Dla mnie samego to jest niesamowite doświadczenie i dawno już ta sprawa mnie przerasta, ale z drugiej strony parafianie tak chętnie goszczą tych naszych motocyklistów, że oni wracają co roku do Sobowidza z prawdziwą tęsknotą za ciepłem, którym są tutaj otaczani. Dobrosąsiedzka życzliwość przyciąga wiarę – mówi ks. Krzysztof. – Poza tym rośnie liczba tych, którzy uczestniczą w tym wydarzeniu świadomie, którzy wiedzą, że co roku będą tutaj na mszy św., że to poświęcenie to nie żadna magia, że ten pokropek za nich niczego nie załatwi. Poza tym w ten sposób obiecują coś Panu Bogu – że będą Jego sojusznikami, a On będzie na tych kilometrach, które planują w tym roku, ich sojusznikiem. Myślę, że to jest coraz bardziej świadoma postawa. Ci motocykliści często przyjeżdżają tutaj z jakąś tęsknotą, czują, że ten sobowidzki kościół to jest ich kościół. Przyjeżdżają więc tu w jakiś sposób do siebie.

Balansowanie
Jeżdżenie motocyklem, przemierzanie dalekich tras, prędkość, emocje to jednocześnie niebo i piekło. Balansujemy – podobnie jak w życiu.
– Ja to jeszcze kojarzę z takim dziwnym prezentem, który otrzymałem przed laty. Na święcenia diakonatu przyjaciel podarował mi ludową figurkę Pana Jezusa Frasobliwego. A rok później, jak zostałem wyświęcony na księdza i odprawiałem moją pierwszą mszę św., podarował mi diabła. Zachodziłem w głowę, co to za pomysł z tym diabłem! A on wtedy powiedział: „Widzisz, niezależnie od tego, że zostałeś księdzem, że tyle łaski otrzymałeś i tak jesteś wyposażony, to do ostatniej chwili twojego życia nie skończy się walka o ciebie pomiędzy Jezusem i szatanem, między niebem i piekłem. Będziesz cały czas jak ta ziemia niczyja, o którą toczy się bój. Tyle tylko, że będziesz miał prawo wyboru. Ty, jako człowiek wolny, możesz zawsze, każdego dnia od nowa podjąć decyzję, czyim będziesz sojusznikiem”. Kapitalna sprawa! I to troszeczkę mi przypomina ten mój motocykl – właśnie w piekło i niebo pomalowany.
Dlatego tak ważny jest Anioł Stróż w życiu nie tylko motocyklistów, ale każdego chyba człowieka. – Myślę, że Anioł Stróż przez nas wielu jest od dzieciństwa zapominany – mówi ks. Masiulanis. On się o to nie obraża, dba o nas, ponieważ zostaliśmy mu podarowani przez Pana Boga pod opiekę, ale warto ten kontakt odnowić, warto o niego dbać. Czasem motocyklistom powtarzamy, by nie jeździli za szybko, żeby ten Anioł Stróż mógł ich dogonić, by mógł przy nich wytrwać i nie został w tyle. Nie szarżujmy, nie wystawiajmy Nieba na próbę. To ma zastosowanie w każdej dziedzinie. Rozsądek to jest ta część natury, która pozwala łasce Bożej zadbać o nasze bezpieczeństwo.

Maja Przeperska


Fot. archiwum prywatne

 



„Pielgrzym” 2017, nr 9 (715), s. 26-28

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *