Po tamtej stronie…

REKLAMA

Śmierć kliniczna, czyli NDE (Near Death Experience), nie jest zjawiskiem nowym. Na przestrzeni wieków doświadczano jej w każdej kulturze. O przeżyciach z nią związanych postanowił opowiedzieć pan Andrzej Duffek, którego podróż na drugą stronę… zmieniła jego życie, spojrzenie na ludzi i świat.



„Z punktu widzenia medycyny śmierć kliniczna jest stanem przejściowym pomiędzy życiem a tym, co ostateczne. Jest momentem, w którym biologiczne funkcje organizmu ustają, natomiast pracuje jeszcze mózg. Nie jest stanem snu czy rodzajem śpiączki. Śmierci klinicznej mogą towarzyszyć doświadczenia z pogranicza śmierci, co nie jest czymś specjalnie rzadkim” – mówią lekarze.
Amerykańscy badacze Greyson, Ring i Harris szacują, że co trzeci człowiek na świecie w sytuacjach zagrożenia życia przeżywa tego rodzaju wizje. Co więcej, niezależnie od koloru skóry, miejsca na ziemi, wiary bądź jej braku to, co spotykamy po drugiej stronie, jest do siebie podobne. Ukojenie, stan euforycznej radości, spokój. Pulsujące, nieskazitelnie czyste światło i coś, co ciągnie w górę. Umierający czuje, że unosi się pod sufitem, spogląda na salę operacyjną, patrzy na własne ciało, słyszy głosy lekarzy. Przed oczami przemykają mu znajome obrazy, historie z własnego życia.
Mój rozmówca dopiero po kilkunastu latach zdecydował się dać świadectwo tego, co przeżył i co tak bardzo wpłynęło na jego dalsze ziemskie życie. Miejsce spotkania wyznaczył pan Andrzej. Chociaż wcześniej się nie znaliśmy, wchodząc do kaplicy wiecznej adoracji w kościele św. Józefa w Gdańsku, nie miałam żadnej wątpliwości, że to właśnie on. Klęczał rozmodlony w godzinie Bożego Miłosierdzia. Dyskretnie zasygnalizowałam swoje przybycie. Dalej modliliśmy się wspólnie, po czym udaliśmy się na rozmowę – opowieść pana Andrzeja o doświadczeniach po tamtej stronie życia, podróży w kierunku źródła wszelkiego istnienia, wielkiej radości nieba i potwornym dotknięciu piekła, o decydującej wartości naszych intencji, wyborów, czynów oraz o wielkiej sile modlitwy.
W 2003 roku Andrzej Duffek uległ poważnemu wypadkowi. Będąc ze swoim synkiem Maćkiem na sankach, zjeżdżając za nim, uderzył w drzewo, wskutek czego doszło do wielofragmentowego pęknięcia wątroby. Przez dwa miesiące znajdował się na granicy życia i śmierci. W intencji jego powrotu do zdrowia wiele osób zanosiło modlitwy do Boga, odprawiano też często msze św. Nastąpił jednak moment, w którym  rozpoczął się własny koniec świata pana Andrzeja. –Nie ma odpowiednich słów, które mogłyby dokładnie oddać stan, w jakim się znalazłem. Miałem odczucie, że wchodzę we własny mózg. Moje wówczas 30-letnie życie zobaczyłem w jakieś – tak mi się przynajmniej wydawało – 10–15 sekund. Nie miałem możliwości dokładnego odczucia i rozeznania wszystkiego. To następowało tak szybko po sobie, wszystkie obrazy… Na początku, zanim życie zaczęło przewijać mi się przed oczami, prosiłem Boga, aby pozwolił mi wrócić na ziemię. Prosiłem, żeby dał mi odchować syna i o parę innych rzeczy, stricte ludzkich. Jednak po całej wycenie mojego życia przez Boga, prosiłem o to, żeby tylko na chwilę wrócić, by powiedzieć żonie i synkowi, aby się nie martwili, że to nie koniec, że czekam na nich, po tamtej stronie. To był najniższy poziom szczęścia, bo już idąc na tę stronę, znałem wyższą jego miarę, choć miałem też przez moment wrażenie palenia przez ogień piekielny. Było to najstraszniejsze, najcięższe doznanie ze wszystkiego, co doświadczyłem w życiu. Ów poziom, na którym się znalazłem, w zupełności mi wystarczał. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy! – mówi pan Duffek. – Czułem wielkie zbratanie z Bogiem. Ciało nie miało żadnego znaczenia. Mogli ze mną robić, co chcieli. Przepełniała mnie żywa świadomość moich czynów, świadomość wyceny mojej osoby i wielkie poczucie szczęścia. Miałem wrażenie zapadania się, jakbym leciał przechylony do tyłu. Otoczenie wokół stawało się takie, jakby światło z szarego przechodziło w coraz ciemniejsze, ale nie przerażała mnie absolutnie ta ciemność. Wędrowałem w przestrzeni do źródła, do mojego Stwórcy. Nie widziałem co prawda Jezusa Chrystusa, ale czułem Jego obecność. Czułem też siłę modlitwy, która przywróciła mnie do ziemskiego życia. Wiem, że mam tu do spłacenia wielki dług – Bogu i ludziom, ale i tak wszystko zawierzam Bożemu Miłosierdziu i zawsze zgadzam się z Jego wolą.
Pan Andrzej wierzy w siłę modlitwy, to modlitwa przywróciła go też do życia, a swój przekaz dedykuje zarówno wierzącym – by przypomnieć, że póki żyjemy, póty mamy szansę czerpać ze zdroju Bożego Miłosierdzia, jak i niewierzącym – jako świadectwo o tym, że życie nie kończy się wraz z ostatnim oddechem. Jest to opowieść niezwykła, która każe zatrzymać się w biegu i zastanowić nad tym, co naprawdę ma znaczenie.
Co jest teraz najważniejsze dla pana Andrzeja? – z perspektywy życia ziemskiego rodzina sensu stricte i… przejście w każdej chwili na tamtą stronę.
– Pan Bóg jest dla mnie wszystkim.   Drogą, Prawdą, moim Zbawieniem.  Alfą i Omegą, początkiem i końcem. Jest Panem czasu, a przede wszystkim jest miłosiernym Zbawicielem. Jest wszystkim, czego pragnę i pożądam – puentuje.
W teologicznym i filozoficznym spojrzeniu na śmierć i fenomen śmierci klinicznej pomogli mi moi rozmówcy kapłani. – Trudno zaprzeczyć stwierdzeniu, że „tajemnica losu ludzkiego ujawnia się najbardziej w obliczu śmierci” (KDK, 18). Życie i śmierć są sobie bliskie, leżą na jednej linii wytyczonej przez naturę człowieka. Ostatecznie „nikt (…) z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14, 7–8). Wiara umacnia w nas przekonanie, że „dla tych, którzy umierają w łasce Chrystusa, jest ona uczestniczeniem w Śmierci Pana, by móc także uczestniczyć w Jego Zmartwychwstaniu” (KKK 1006). Źródłem naszej chrześcijańskiej radości i nadziei życia wiecznego jest wiara w nasze zmartwychwstanie. Przecież Bóg „i Pana wskrzesił i nas również swą mocą wskrzesi z martwych” (1 Kor 6, 14). Śmierć otwiera nas na niebo, jest ostatecznym oddaniem się w ręce Ojca, który życie nam dał – mówi ks. Sławomir Kunka. – Wierzymy, że śmierć jest „końcem ziemskiej pielgrzymki człowieka, czasu łaski i miłosierdzia, jaki Bóg ofiaruje człowiekowi, by realizował swoje ziemskie życie według zamysłu Bożego i by decydował o swoim ostatecznym przeznaczeniu” (KKK 1013). Jest zatem nieodwołalnym przekroczeniem progu ziemskiej egzystencji, gdyż „postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” (Hbr 9, 27). Trzeba żyć mądrze, żeby szczęśliwie móc próg ów przekroczyć. Mając to na uwadze, „Kościół zachęca nas do przygotowania się na godzinę naszej śmierci (…), do proszenia Matki Bożej, by wstawiała się za nami «w godzinę śmierci naszej» (modlitwa «Zdrowaś Maryjo»), oraz do powierzenia się świętemu Józefowi, patronowi dobrej śmierci” (KKK 1014). Miał on bowiem przy własnej śmierci Jezusa i swą przeczystą Oblubienicę.
Gdy myślimy, w optyce wiary katolickiej, o doświadczeniu bliskim śmierci (NDE) czy jak mówimy najczęściej, o fenomenie tzw. śmierci klinicznej, nie sposób ocenić go w oderwaniu od konkretnej osoby. Gdy Jezus czynił cuda, to wskrzeszał nie bezimienne tłumy, ale konkretne osoby: młodzieńca z Nain (Łk 7, 14), córkę Jaira (Łk 8, 54) i Łazarza (J 11, 43). Zawsze w takich przypadkach chodziło nie tyle o sam fakt przywrócenia do życia, ile bardziej o dzieło duchowej odnowy samego wskrzeszonego, jego najbliższych czy świadków cudu.
Oczywiście, że nie możemy utożsamiać fenomenu NDE z faktyczną śmiercią, której doświadczyli wskrzeszeni przez Jezusa. Przecież dla przejrzystości swego znaku Jezus zwlekał, aby nie przybyć do Łazarza za wcześnie, ale dopiero po czterech dniach od śmierci, czyli już po czasie, który przezorność ludzka wyznaczyła na oczekiwanie ewentualnego wybudzenia się osoby uznanej za zmarłą (zob. J 11, 6. 17). Nie znamy także relacji samych wskrzeszonych, co widzieli i czego doświadczali od swojej śmierci do chwili wskrzeszenia. Istnieje jednak pewna analogia między znakami z Ewangelii, a doświadczeniem osób, które przeżyły tzw. śmierć kliniczną – tłumaczy ks. Kunka.
Czy śmierć kliniczna jest już tym odłączeniem duszy od ciała? – Nie znajdziemy na to odpowiedzi – mówi ks. Michał Rafał Mazurek. – Uważam, że potrzebny jest w tej materii pewien sceptycyzm. Jako ksiądz podchodzę do spraw wiary może czasem przesadnie racjonalnie, ale brak uwzględniania wszystkich racji rozumu (danego nam przecież  przez Boga) prowadzi do rozczarowań, nawet do utraty wiary… Stąd bardzo szanuję świadectwa osób, które przeżyły śmierć kliniczną – dostrzegam w nich jakąś „inność” jakiś spokój, inne podejście do życia, brak lęku przed śmiercią. Niebezpieczne jednak byłoby budowanie przekazu wiary na temat rzeczy ostatecznych, śmierci człowieka i jego życia po śmierci, na podstawie świadectw ludzi, którzy doświadczyli NDE. Jest w śmierci klinicznej pewna wielka tajemnica – ale wszystkie te doświadczenia, wizje, odczucia są chyba tylko dla osoby, która to sama przeszła, dla jej osobistego życia. Świadectwa, które przekazuje,  nie można traktować jako reportażu pt. „Jak jest po drugiej stronie życia”. Ceniony biblista śp. biskup Jan Bernard Szlaga słusznie zauważył: reportażu stamtąd nie będzie… Świadectwo takich osób jest przekazem, jak Bóg zmienia ich życie na lepsze, jak każe dostrzec rzeczy ważne… Jako młody chłopak przeczytałem jednym tchem i z wypiekami na twarzy książkę Raymonda A. Moodyego „Życie po życiu”, opisującą całą masę przypadków śmierci klinicznej… A jednak nie na tym buduję swoją wiarę w wieczność. Wielu ludzi chciałoby mieć taki dowód, takie zapewnienie, taki opis. Nie sądzę jednak, że byłoby łatwiej przechodzić przez tę granicę śmierci… Zawsze powtarzam: wiara to dobrze wymierzony krok w ciemność… jednak w ciemność.

Anna Mazurek-Klein




„Pielgrzym” 2017, nr 11 (717), s. 24-26

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *