Wok niejedno ma imię

Wypatrzyłem go w jakimś sklepie z chińskim badziewiem i – ponieważ był tani – kupiłem. Pewnie pomyślałem, że od czasu do czasu mi się przyda.

REKLAMA


Psuje mi się wok. Odpada rączka. Jak się domyślacie, jest to wyjątkowo niebezpieczne. W pewnym momencie wok z zawartością może spaść na podłogę i zniweczyć dobrze zapowiadające się popołudnie ze smacznym obiadem. Po drodze może zawadzić też o moją nogę, a to skończy się wyciem, przekleństwami i być może nawet blizną. Dlatego za każdym razem przykręcam luzującą się przy rączce śrubę. Choć pewnie i tak za jakiś czas będę musiał kupić nowy wok.

Używam go dość często. Lubię go dlatego, że jest energetycznie wydajny i naprawdę można na nim wszystko bardzo szybko usmażyć. Wrzucam do niego nawet poranną jajecznicę. W dodatku o wiele prościej nim manipulować niż ważącą tonę żeliwną patelnią, także chińską.

Tak właściwie to nie pamiętam, kiedy go kupiłem i dlaczego. Wersja najbardziej prawdopodobna jest taka, że wypatrzyłem go w jakimś sklepie z chińskim badziewiem i – ponieważ był tani – kupiłem. Pewnie pomyślałem, że od czasu do czasu mi się przyda. Tak… chyba przez dwa lata nawet go nie dotknąłem i spokojnie zarastał kurzem gdzieś na dnie piwnicy. Aż nagle naszło mnie na tajskie zielone curry i okazało się, że wok jest tym naczyniem, które faktycznie powinienem mieć. Ale nie powinienem jeść curry, którego moc można porównać do grzałki na języku.

Z wokiem nierozłączne jest gotowanie w stylu stir-fry, choć można w nim robić dosłownie wszystko. Stir-fry, czyli mieszać-smażyć, smażyć w niewielkiej ilości tłuszczu na silnym ogniu i mieszać. A nawet podrzucać. Wystarczy, że obejrzycie w sieci jakikolwiek film z Azjatą, który coś gotuje. Od razu będziecie wiedzieć, o co chodzi.

Trudno powiedzieć, kiedy wymyślono to ustrojstwo. Podobno już w III wieku przed Chrystusem używano woka głównie do suszenia ziaren. I liści herbaty. W czasach dynastii Ming (1368–1644) nadano mu ostateczny kształt i przygotowywano w nim posiłki. Tak w ogóle, jak powiecie słowo „wok”, to zwykły Chińczyk mówiący językiem mandaryńskim nie za bardzo będzie wiedział, o czym wy, czyli ta obmierzła, blada zachodnia twarz, mówi. Dla niego to huo. Japończyk nazwie go chińskim garnkiem, Indonezyjczyk powie krótko wajan albo dłużej penggorengan.  Filipińskie kawali i indyjskie karahi to także woki. Zatem chiński wynalazek podbił spory kawałek Azji. I moim zdaniem jest to towar eksportowy Kraju Środka numer jeden. Choć niektórzy pewnie stwierdzą, że miejsce to zajmuje komunizm.

Coraz częściej przygotowuję sobie dania á la stir-fry. Krótkie smażenie na ostrym ogniu sprawia, że mięsa są soczyste, a warzywa chrupkie. Ostatnio zrobiłem tak: rozgrzałem w woku olej ryżowy i wrzuciłem cienko pokrojone plastry surowej kaczej piersi. Obsmażyłem do pożądanego przeze mnie stopnia (kaczka w środku musi być lekko różowa) i zdjąłem mięso z woka. Teraz warzywa. Surowa papryka w plasterkach, zblanszowana fasolka szparagowa, zblanszowane brokuły, plasterki marchwi – wszystko smażyłem przez 4–5 minut, na koniec dodając jeszcze kawałki chińskiej kapusty. Potem do woka ponownie trafiły kawałki kaczej piersi i ugotowany wcześniej pełnoziarnisty makaron. Wszystko podgrzałem przez niecałą minutę i dolałem trzy łyżki sosu teriyaki, zamieszałem i zestawiłem z ognia. I to wszystko. Sos teriyaki, który uwielbiam, dopełnił i nadał potrawie piękny azjatycki sznyt. Jako stir-fry możecie sobie robić dosłownie wszystko. I co istotne – w kilkanaście minut możecie przyrządzić obiad. W jednym naczyniu. Tylko się upewnijcie, że rączka trzyma się mocno.

Sławek Walkowski


„Pielgrzym” 2017, nr 23 (729), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *