Domowe robótki

Rosjanie, gdyby tylko mogli, oprócz warzyw, owoców i grzybów kisiliby także wódkę, dywany na ścianach i czołgi.

REKLAMA


M niej więcej rok temu napisałem w felietonie, że nie zajmuję się robieniem konfitur, piklowaniem i kiszeniem warzyw. Głównie z powodu braku czasu i cierpliwości. Hm, jakby wam to powiedzieć… Właśnie zacząłem. Kisić. I zamierzam naprawdę nieźle się rozkręcić. Co mnie do tego skusiło? Cóż, przede wszystkim nie ma z tym tak wiele roboty. Wystarczy jakiś produkt, wymyty słój i woda z solą. Proste. Poza tym kiszonki zawierają całe mnóstwo mikroelementów, witamin i wesołych, przyjaznych bakterii, których po prostu nie wolno pominąć w diecie. I dlatego kiszenie zna cały świat. Naturalnie są na tej planecie na przykład Francuzi. Oni kiszoną kapustą co najwyżej rzucaliby w policjantów w czasie zamieszek po wydłużeniu tygodnia pracy o minutę. 

Ale już Azjatów kiszonkami wcale nie zaskoczycie. Rumunów też nie, za to was trochę zdziwi widok w kiszonych ogórkach niedojrzałych winogron oraz aspiryny. Marokańczycy bez litości kiszą cytryny do tadżinu, a Skandynawowie zalewają solanką ryby. Po kilku miesiącach zakiszone śledzie czy pstrągi otrzymują status broni biologicznej i prościej jest oddychać czystym amoniakiem niż siedzieć nad talerzem z czymś, co sprawia, że usychają drzewa. Za to Rosjanie, gdyby tylko mogli, oprócz wszystkich warzyw, owoców i grzybów kisiliby także wódkę, swoje dywany na ścianach i czołgi T-90. Aż dziwne, że nie zakisili towarzysza Lenina.

Na pierwszy ogień wziąłem pomidory, albowiem moja przyjaciółka zachwala je pod niebiosa i pożera całymi wiadrami. Oprócz solanki (dwie łyżki soli na dwa litry wody) dodałem do nich liście dębu i laurowe, świeży tymianek, bazylię, ziele angielskie i czosnek. Za jakiś czas napiszę wam, jak smakują. A że cały proceder bardzo mi się podoba, to mam zamiar zostać zakiszonym potentatem i wpakować do słoików rzodkiewki, kalafior, kalarepę i być może paprykę. Dodatkowo mam bardzo ładny przepis na zalewę octową, dlatego w planach mam jeszcze piklowane szalotki, fasolkę, buraki i znowu paprykę. Jak widzicie, podchodzę do produkcji bardzo poważnie.

Naturalnie najważniejszą gałęzią domowego rękodzieła jest bimbrownictwo. W XV wieku, gdy sejm zajmował się jeszcze poważnymi sprawami, każdy dwór otrzymał prawo propinacji, czyli produkcji własnych trunków. I każdy mógł mieć broń. A prawa te były święte. Po III rozbiorze jako pierwsi zabrali nam je ci obrzydliwi Prusacy. Potem dalsi zaborcy. Po 1918 roku nikt się nie kwapił, by nam te prawa przywrócić, i taki stan trwa do dzisiaj. W sumie nic dziwnego, skoro wybiera się demokrację, a nie starą, poczciwą monarchię. Trudno, zatem pozostały nam dwie rzeczy: bimbrownicza partyzantka na Podlasiu albo robienie nalewek. Ja akurat nie chcę ryzykować spotkania z nienawidzącymi ludzi robotami z Izby Celnej oraz tysiąca lat więzienia za naparstek własnego bimbru, dlatego wybrałem to drugie rozwiązanie. Owoce pigwowca, całe dwa kilo, denerwująco małe i twarde, po jakichś dwóch tygodniach w końcu wydrylowałem i zasypałem brązowym cukrem. Po trzech dniach zalałem je spirytusem. Spirytus ten kosztował tyle, że mógłbym za tę cenę kupić kanapę z cielęcej skóry. Ale myślę, że zimowy wieczór w fotelu przy kominku z kieliszkiem wypełnionym domową pigwówką zrekompensuje mi wszystkie przykrości. Ale to nie wszystko. Na moim stole leżą sobie spokojnie gruszki klapsy. Gdy zmiękną i zrobią się soczyste, także trafią do słoja. I zachęcam was mocno do wszelkich domowych robótek. Kiszenie, warzenie, wekowanie czy fermentowanie to nasza tradycja.

Sławek Walkowski


„Pielgrzym” 2016, nr 21 (701), s. 37

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *