O tym, jak leniwym latem wlazłem w Ryż

Kiedy coś bardzo, bardzo mi smakuje, można to łatwo poznać – nic nie mówię, tylko zaczynam się coraz szerzej uśmiechać.

REKLAMA


Wakacje minęły. Lato powoli odchodzi. Raczej nie będę go żałować, bo przypominało tę porę roku na Spitzbergenie. Cóż, to był bardzo leniwy czas. Kąpałem się w jeziorach, bo z braku słońca Bałtyk był zbyt zimny, a Ocean Indyjski mnie rozkaprysił. Łaziłem po mazurskich lasach pełnych grzybów, kleszczy i niedobitków niemieckiej armii, a potem jadłem kurki. Wygrzewałem się w czasie tych nielicznych słonecznych dni na plażach, czytając książki, tratowany przez biegającą dzieciarnię, obserwując, jak pewien Wania obcina sobie paznokcie u stóp, a jego żona wyje, bo poparzyła ją meduza. Ot, kanikuły. Jeździłem ścieżkami na rowerze, dumny, że nauczyłem się pedałować bez trzymania kierownicy i że podczas tej nauki nie straciłem zębów.

Zwiedziłem jeden zamek. Widziałem notes Mikołaja Kopernika. Podziwiałem dzieła sztuki w galerii. Zachwycałem się portretem pewnego pana, narysowanego ołówkiem przez Amadeo Modiglianiego. Wypiłem kilka piw rzemieślniczych. Zjadłem gołębia. I wodorosty. Rozwiązałem krzyżówkę. Naprawiłem koleżance buta. Przemeblowałem pokój. Upiekłem żeberka. Napisałem kilka felietonów. Leniwe wakacje.

Odwiedziłem także kilka restauracji. Jedna, w modnym gdańskim Garnizonie, podała mi urocze przystawki – pieczony kozi ser z arbuzem i pomidorami oraz śledź z jabłkiem, było pysznie. Potem już nie. Łosoś smakował stęchlizną, a czarny ryż był nieugotowany. Wołowina taka sobie, a purée niesmaczne. I wszyscy mieli te same dodatki – trzy lub cztery różyczki brokułu i kalafiora oraz jeden lub dwa szparagi. Podobną inwencją na talerzu mógłby się wykazać odkurzacz. Albo spinacz biurowy. Długo tam nie wrócę. Na szczęście pobliski azjatycki Ping Pong trzyma poziom, żeberka po szanghajsku były bardzo smaczne, nie wspominając pierożków wonton czy matchy ze słonym karmelem. Ale i tak najlepszy był Ryż.

Wlazłem w ten oliwski Ryż, kierując się swoim nosem. Restauracja ta jest bardzo świeżym lokalem na kulinarnej mapie, ale za to wolnym od błędów wieku pacholęcego. No naprawdę, chciałbym się do czegoś przyczepić, ale nie potrafię. Prosty, wręcz oszczędny wystrój, a mimo to przytulnie i elegancko. Menu niezbyt duże, atrakcyjne, ceny do przyjęcia. Wiecie co to jest betel? Czwarta najpopularniejsza używka na świecie. Jej główny składnik, liść pieprzu żuwnego, możecie zjeść właśnie w Ryżu. Na nim jest marynowany łosoś, ogórek, galangal, cukier palmowy… Moja przyjaciółka, która zna się na jedzeniu tak dobrze, jak ja (skromność!), powiedziała po kilku kęsach, że to najsmaczniejsza potrawa, jaką jadła w życiu. Moje kalmary w cieście ryżowym ze słodkim sosem sojowym były bardzo dobre. A potem kaczka na chrupko z tamaryndem i wołowina stid-fry z sosem ostrygowym wywołały w nas podziw dla kuchni. Było tak dobrze, że następnego dnia poszliśmy tam znowu! Moja przyjaciółka zaczęła ponownie od betelu i łososia, a ja od kalmarów, ale z boczkiem, imbirem i selerem. Kiedy coś bardzo, bardzo mi smakuje, można to łatwo poznać – nic nie mówię, tylko zaczynam się coraz szerzej uśmiechać. Myślałem, że to afrykańska kucharka na Zanzibarze zrobiła najlepsze kalmary w moim życiu. Myliłem się. Pan dał chefowi Piotrowi Żelichowi talent, a ten solidną pracą i rozwojem nadał mu ostateczny szlif. Potem zjedliśmy czerwone curry z wołowiną oraz okonki z woka z chilli i liśćmi kaffiru. I zachwyceni, popiliśmy obiad domową lemoniadą. Wiecie, co teraz planuję? Żeby jak najszybciej, po raz trzeci, wleźć w ten tajski Ryż.

Sławek Walkowski


Fot. S. Walkowski


„Pielgrzym” 2017, nr 19 (725), s. 36

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *